Where a dream ends and a nightmare begins


You wake up. You open your eyes trying to recall the dream that is right now evaporating rapidly into reality's thin air and you cannot grasp what it really was about. You sit up, hand searching for the remote control that slipped on the floor when you felt asleep last night. You turn on the radio with one push of a button and in a millisecond you hear Supersonic Man of Queen tune playing in your head. The song puts you in a right upbeat mood so you dress up putting on clothes scattered all over the room. You can hardly find two socks not to mention the matching ones. Let it be the token of my good mood then, you think to yourself sipping on an instant coffee. You realize you are already late but somehow do not feel the rush so you lazily open the door and leave the apartment.

You wake up. You open your eyes trying to recall the dream you just had but the Queen's Supersonic Man hinders any attempts of recollection. You glimpse towards the door only to realize you yourself is leaving the house. Dressing up quickly to catch up with yourself to understand what is going on, you put on unmatching socks and take a quick sip of instant coffee. You look out of the window checking if yourself is already downstairs. You see yourself looking around down there as if in a search of something. You leave the apartment in a rush and so impatiently that you take the stairs down rather then waiting for an elevator. When on a street you see yourself across by the bakery buying what looks like a bagel from where you stand. Red lights and heavy morning traffic slow you down so you follow yourself to the subway entrance. You go through a gate swiping your city card looking for yourself. You spot yourself at the end of the platform. No chance to catch up. You both board the incoming train but you are couple wagons behind. You push your way through a thick morning crowd of suited commuters, wagon by wagon. On reaching the last one you see yourself leaving the train so you do likewise. Up the stairs you ran pushing angry people aside. Just before the gates you reach yourself and you grab its arm. Yourself turns around.

You wake up. You open your eyes trying to recall the dream that is hard to grasp as reality sinks in. You sit up, turn on the radio and start dressing to the Queen's Supersonic Man song. Failing to find two matching socks you settle for the ones you could find, not bothering much about the appearances. You sip your instant coffee deep in your thoughts, missing the fact that you are running late. You leave the house while having uncanny feeling that you are being watched and for no reason choose stairs over the elevator. You try to decide whether taxi or public transport will be the mean of transport of your choice today. The bakery selling bagels across the street tilts your mind towards the latter. Going down the subway entrance you cannot shake off the feeling of being observed. You walk down the platform finishing your breakfast regretting that you did not get another coffee. The train arrives and you board the first wagon. Your brain goes into travel mode and bits and bites of your dream push their way through to your consciousness. Just when the train is about to reach your station you spot a man pushing his way through the crowd toward your wagon. For some unexplained reason you start to think that he wants to get to you. You leave the train and climb the stairs pushed by the ocean of people. On reaching the gate and when about to touch out someone grabs your arm. You turn around.

You wake up. You open your eyes lazily scanning the apartment, trying to grasp the fleeing memories of the dream you just had. Normally you would turn on the radio but right now you could not stand any uplifting tune like Queen's Supersonic Man. You sit on the sofa and light up a cigarette and while puffing you down, flat by now, last night whiskey and coke. You close your eyes imagining yet another dull day in your cubical filled with pointless memos, presentations that no one pays any attention to, fruitless meetings and shallow small talks with your quarter witted coworkers that you after so many years you started call friends. Yet another day at, what some call, work, in a respected and well known international company, but what you would describe as embodiment of hell. The perspective is so depressing that even the thought of finding matching socks is overwhelming and nauseating. Before you drift away you force yourself to stay awake and you go to the bathroom. You wash your face with cold water, which wakes you a little bit. You look in the mirror and realize that you are black. Your consciousness assures you that you are white and always have been and on the second thought you realize that you do not work in the office either. Well the glass is at least half full then, you think to yourself and you go to the kitchen, getting another fag on your way there. You grab, from the drawer, the biggest knife you can find, cigarette glued to your lower lip. By now you have realized it is just a lucid dream, or more precisely you are very much convinced it is, because at the end of the day there is no doubt that in your mind as to of which race you are. Still the idea of cutting off yours finger only to make sure you are dreaming borders insanity, to say the least. You leave the cigarette resting on the ashtray while putting the knife to your index finger. You apply pressure to the blade and start to feel excruciating pain.

You wake up. You feel your heart pounding and slowly, even reluctantly open your eyes recalling the dream that just has finished. You lift yourself up searching with your eyes for a remote control when your sight gets fixed on a three quarter burned out cigarette resting in the ashtray...

Używki


Czyż nie jest prawdą, że nieodzownym elementem studiowania są wszelkie substancje zmieniające świadomość? Przypuszczam, że dla większości czytelników tego blogga aspekty historyczne i kulturalne Tajwanu nie są aż tak ciekawe, jak temat niniejszego wpisu, a ponadto dostaje wiele pytań o imprezową stronę mojego pobytu tutaj, dlatego donoszę co następuje...

Kawa – w porównaniu do całej gamy używek, którymi można sobie popsuć zdrowie, przyczyniając się jednocześnie do poprawy bilansu ZUS-u, kawa jest oczywiście używką przez małe u. Właściwie w tym aspekcie nie ma większych różnic z resztą cywilizowanego świata, poczynając od horrendalnie drogich sieci, aż po dwa, trzy i cztery w jednym, czyli w proszku. No może z tą jedną różnicą, że saszetki dostępne są w workach nawet po 48 sztuk, a w sklepach samoobsługowych można kupić wersję marki Barista Coffee, w papierowym kubku, mającym większą żywotność niż niejeden porcelanowy, których poziom wytrzymałości uderzeń o podłogę jest żaden.

Papierosy - trucizna, która poza nieprzyjemnym zapachem z ust, nie daje używającemu żadnych korzyści, dostępna jest w standardowych paczkach po dwadzieścia sztuk, ale na przykład L&M-y sprzedawane są także w paczkach po 23 sztuki. Dostępne są super ekstra lekkie, które dla palacza nie mają żadnego smaku, otoczeniu dostarczając natomiast smród nie mniejszy niż regularne odpowiedniki. Producenci starają się zachęcić wymyślnymi, kolorowymi bibułkami papierosowymi czy filtrami z dziurka w kształcie serduszka lub opakowaniami – otwieranymi z boku czy wysuwanymi, ale miękkich wersji nie ma. Na każdej zachęcają do zakupu oślizgłe płuca palacza, przeżółkłe zęby lub brzuch kobiety w ciąży. Palić można właściwie prawie wszędzie, tak jak drzewiej w naszym kraju, na przystankach, w restauracjach, itd. Na kampusie za to nie można palić nigdzie, poza zaułkiem obok cmentarza, gdzie zakaz jest nieegzekwowany, a na ziemi zamiast ziemi jest dywan z filtrów papierosowych. Tytoń według mojej wiedzy nie jest dostępny, nie wspominając o aromatyzowanych fanaberiach. W tym temacie na plus zaliczę zróżnicowane ceny papierosów na Tajwanie od około czterech do ponad dziesięciu złotych za paczkę. [Zastanawiałem się czy poprawnie po polsku mówi się złoty czy złotych, ale jeśli na banknotach widnieje napis w drugiej wersji to tej będę się trzymał]

Alkohol – w porównaniu do ogólnego poziomu cen alkohol jest raczej drogi. Ceny piwa i wysokoprocentowych nalewek są podobne jak w Polsce, wino z kolei trochę droższe, pewnie dlatego, że rodzimych gatunków właściwie nie ma. Ponieważ wiele miejsc pobiera jedynie opłatę za wejście, w cenie której jest tyle alkoholu ile tylko może w siebie wlać dany imprezowicz, powszechnym obrazkiem są totalnie wstawione jednostki, na długo przed zamknięciem klubu. Gdyby nie fakt, że Azjaci mają niski poziom tolerancji spożycia alkoholu, znane z Anglii picie na umór, wydawało by się znacznie groźniejsze dla zdrowia publicznego. Ponieważ większość klubów kończy imprezy około czwartej rano, a transport publiczny zaczyna funkcjonować dopiero od około szóstej, biznes taksówkowy ma ma się świetnie.

Narkotyki – tygrysy azjatyckie (Singapur, Hongkong, Tajwan) mają podobną politykę w sprawie używek, które podpadają pod tą kategorię – to znaczy są one całkowicie zabronione. Przez całkowicie zabronione rozumiem, że są na tyle nielegalne, że posiadanie, zażywanie, sprzedaż, zakup i co tam tylko, są nie tylko, że zabronione per se, co ważniejsze zagrożone są wysokimi karami – z karą śmierci włącznie (Singapur – sznur; Tajwan – rozstrzelanie lub zastrzyk). Ponieważ jednak natura nie znosi próżni, na Tajwanie miejsce narkotyków zajmują tzw. betel nuts. Te orzechy arekowe palmy betelowej owinięte w jej liście, czasami z dodatkiem słodzika lub tytoniu, sprzedawane są po parę złotych za garść. Miejsca dystrybucji przypominają sklepiki z panienką z okienka - szyba, światła, migocząca reklama przed wejściem - jakby wzorowane na dzielnicach czerwonych latarni Amsterdamu lub Hamburga, z boginiami w roli sprzedawczyń. Zażywanie polega na odgryzieniu końcówki orzecha, a następnie żuciu reszty przez parę minut, połykając lub wypluwając, według uznania, gorzkie soki wymieszane ze śliną. Poza brązowożółtym osadem na zębach, używka ma na celu podniesienie witalności, koncentracji, czujności, a przede wszystkim ma nie pozwolić zasnąć. W przypadku połykania wydzieliny dochodzi jeszcze drapiąco-palące uczucie w przełyku, pozbawiając go w końcu czucia. Jeśli trafi się wam kierowca taksówki lubujący się w tej używce, co jest raczej regułą niż wyjątkiem, jest duża szansa, że poczujecie się jak na przejażdżce z Nikki Laudą, choć wątpię, czy większość ma pojęcie o kim mówię.

Ponieważ artykuł ma wiele wspólnego z weekendowymi doświadczeniami poprzednich tygodni, jego publikacja przed kolejnym weekendem wydaje się w pełni właściwa i nie jest przypadkowa.

Dziwnostki


Podróżowanie jest ciekawe, w dużej części, przez różnice jakie dostrzegamy między zagranicą, a naszym krajem rodzinnym. Te, które od razu rzucają się w oczy, wydają się najciekawsze dlatego własnie, że są takie wyraźne. Poniższy artykuł będzie o garstce ciekawostek tajwańskich.

Lujhu dystrykt, gdzie mieszkam, to miejsce gdzie wzdłuż dróg i jezdni nie ma chodników. Właściwie to nie ma ich tu wcale. Oczywiście stawia to przechodniów w niekorzystnej sytuacji, bo albo chodzą po ulicy, wprost pod kolami wszechobecnych skuterów, albo przechadzają się niemalże po pokojach gościnnych mieszkań na parterze. Ponieważ w tych ostatnich albo w ogóle nie ma drzwi, albo są wiecznie otwarte, życie rodzinne toczy się wprost na ulicy. Z resztą mało kto tu chodzi pieszo, dlatego, w większości przypadków, prośba o wskazanie drogi kończy się udzieleniem rady wzięcia taksówki lub, w najlepszym wypadku, wskazaniem najbliższego przystanku autobusowego. Te jeżdżą bez określonego harmonogramu, ale dość często, a sama opłata nie jest wygórowana. Szczególnie, jeśli wziąć pod uwagę, że opłatę za przejazd uiszcza się po wejściu do autobusu, wrzucając, według uznania, odliczone monety, do umieszczonego obok kierowcy pojemnika ze skomplikowanym systemem zapadek. To uniemożliwia kierowcy skuteczne kontrolowanie wniesionej opłaty, chyba, że ma on wyjątkowo dobrych słuch i z brzęczenia monet o metalowe pudełko jest w stanie stwierdzić czy zapłaciliśmy przepisane dwadzieścia siedem dolarów tajwańskich, czy może, na przykład, dwadzieścia cztery. Żeby było sprawiedliwie, bilety nie są w ogóle wydawane.

Poruszanie się skuterem, przy niewielkiej ilości egzekwowanych przepisów, jest wyjątkowo wygodne. Może właśnie z tego powodu i dla bezpieczeństwa uczestników ruchu, najważniejszym przepisem, ważniejszym nawet niż stop na czerwonym świetle, jest, dla skuterów, zakaz skrętu w lewo. Niewątpliwie komplikowałoby to dojazd do wyznaczonego celu, gdyby za każdym razem trzeba było objeżdżać przecznice, tak aby znaleźć się w konkretnym odcinku drogi. W związku z tym, iście ciekawym rozwiązaniem, jest manewr skrętu w prawo, pod prąd i zawrócenie tak aby ustawić się w żądanym kierunku. Może, po części, z tego powodu większość skrzyżowań wyposażona jest w liczniki odmierzające czas do zmiany świateł, bo o ile czerwone to sugestia żeby się zatrzymać, o tyle zielone to świętość, upoważniającą kierującego do staranowania każdej napotkanej przeszkody, jeśli nie dosłownie, to na pewno werbalnie.

Z resztą z liczbami sytuacja na Tajwanie jest dużo ciekawsza. Drugie piętro to, tak naprawdę, według naszej nomenklatury, pierwsze, bo tutejsze pierwsze to po naszemu parter. Niby wiele to nie zmienia, ale pozornie, nachodzić trzeba się mniej. Kilogram, z kolei, waży jedynie 600 gramów (tzw. tajwański kilogram), a przez to i nadźwigać można się dużo mniej. Data na Tajwanie też jest specjalna, bo według lokalnego kalendarza mamy właśnie setny rok, ale to akurat ma wszystko do czynienia z polityką i utworzeniem tzw. Republiki Chińskiej (więcej na 100.10.10).

Podobno ilość sklepów samoobsługowych, na kilometr kwadratowy i na obywatela, jest na Tajwanie największa na świecie. Łatwo w to uwierzyć przechadzając się po dowolnie wybranej ulicy. Szansa dopicia puszki napoju gazowanego, nawet do połowy, zanim dojdzie się do kolejnego 7/11, Family Mart, itp., jest równa zeru. Chociaż akurat inwestycje w puszki nie są najlepszym pomysłem, bo te same napoje w objętości prawie siedem razy większej są tylko dwuipółkrotnie droższe. Tyle tylko, że wtedy chodzenie z nimi, co oczywiste, raz, że jest dużo mniej wygodne, a dwa, że, z braku publicznych toalet, dużo bardziej ryzykowne.

Bez problemu natomiast trafimy na gar kuchnie i stoiska z jedzeniem smażone na głębokim tłuszczu, których ilość jest odwrotnie proporcjonalna do ilości koszy na śmiecie. Tych jest chyba jeszcze mniej niż chodników, podobnie jak szczoteczek do zębów z twardym włosiem. Są za to do wyboru szczoteczki miękkie, bardzo miękkie, super miękkie i wręcz puszyste.
Natomiast bezapelacyjnym zwycięzcą, według mnie, w kategorii dziwnostki, jest urządzenie do ewakuacji podczas pożaru. Na uczelni, przy co którymś oknie, przymocowany do podłogi, jest metalowy drążek na teleskopie. W razie konieczności lub nieodpartej pokusy zejścia po pionowej ścianie, do wspomnianego drążka przyczepia się uprząż na kołowrotku i ... cóż reszty w instrukcji już nie mam, ale przypuszczam, że projektanci mieli na myśli powolne ześlizgiwanie się w tej uprzęży po ścianie. Nie do końca jestem pewien co do skuteczności tego wynalazku, mam jednak nadzieje, że brak dźwigni kontrolującej prędkość opadania, to nie przeoczenie i zastąpiono ją jakimś mechanizmem zapadkowych wewnątrz kołowrotka. Wątpię w jego skuteczność także dlatego, że ciężko jest mi sobie wyobrazić zestresowanych ludzi, których języki ognia smagają po włosach, upinających te wszystkie klamry i sprzączki, a potem w spokoju ewakuujących się po pionowej ścianie, parę pięter w dół.

Niektóre różnice są tak oczywiste, że aż rzucają się w oczy. Inne są dużo bardziej subtelne i cięższe do wyłapania. Na przykład znana, z Wielkiej Brytanii lub Stanów Zjednoczonych, melodia mobilnego sprzedawcy lodów, na Tajwanie, wygrywana jest przez śmieciarkę. Ciężko zaprzeczyć, że podróżowanie to ciągłe odkrywanie różnic.

100.10.10


Dziesiąty października roku setnego

Obchody stulecia obalenia dynastii Qing, czyli rewolucji Xinhai, świętowane są zarówno w Chińskiej Republice Ludowej i Republice Chin (tzw. Tajwan). Ponieważ Tajwan nie jest członkiem Organizacji Narodów Zjednoczonych, a tym samym nie ma prawnego statusu państwa, nie utrzymuje oficjalnych stosunków dyplomatycznych z większością krajów świata. Z tego powodu defiladę wojskowa, przed Pałacem Prezydenckim w Taipei, razem z prezydent Tajwanu Ma Ying-jeou, odbierało jedynie czterech gości w randze prezydenta - Blaise Compaore (Burkina Faso), Alvaro Colom Caballeros (Gwatemala), Marcus Stephen (Nauru) i Johnson Toribiong (Palau). Wśród zaproszonych gości znaleźli się także, między innymi, były prezydent Litwy Valdas Adamkus oraz były sekretarz obrony USA Donald Rumsfeld.

Europejska układanka 

W chwili wybuchu powstania, 10 października 1911 roku, przeciw władzy cesarzowej Cixi z dynastii Qing, Chiny były w stanie rozpadu, a duża część terytorium kraju pod okupacją obcych mocarstw .
W wyniku przegranej, w pierwszej wojnie chińsko-japońskiej (1894-1895), Chiny, osłabione wcześniejszymi wojnami opiumowymi, podpisały niekorzystny traktat pokojowy (tzw. Shimonoseki), w wyniku którego zrzekły się zwierzchnictwa nad Koreą, utraciły Tajwan, wraz z przyległym archipelagiem Pescadores oraz półwysep Liaotung, na granicy chińsko-koreańskiej, z bazą morską Port Artur włącznie.
Wielka Brytania i USA z zadowoleniem przyjęły zwycięstwo Japonii, ponieważ dzięki klauzuli najwyższego uprzywilejowania, koncesje handlowe jakie uzyskała ona na Chinach, obejmowały automatycznie także te państwa. Ponieważ polityka pod koniec XIX w. była, w dużej mierze, grą o sumie zerowej, obecność Japonii na półwyspie Liaotung i w Mandżurii, była postrzegana przez Rosję i jej sojuszników - Francję i Niemcy, jako zagrożenie w tradycyjnej rosyjskiej strefie wpływów. W wyniku nacisków dyplomatycznych Japonia wycofała się z półwyspu Liaotung, utrzymując jednak, między innymi, wyspę Tajwan i archipelag Pescadores .
Zbliżenie między Chinami a Imperium Rosyjskim skutkowało podpisaniem traktatu o budowie kolei transmandżurskiej, tym samym oddając Mandżurię faktycznie w rosyjską strefę wpływów, a w rezultacie jej aneksję, po upadku powstania bokserów w Chinach (1899-1901). Dodatkowo wydzierżawiono Rosji, na 25 lat (1898), Port Artur, który stał się główną bazą morską rosyjskiej floty wojennej Oceanu Spokojnego.
W 1897 roku II Rzesza Niemiecka otrzymała 99-letnia koncesję w rejonie zatoki Jiaozhou, w północno-wschodnich Chinach, na ternie prowincji Shandong, oraz prawo do zbudowania kolei żelaznej w głąb kraju. Wielka Brytania popierała dążenia Rzeszy, widząc w tym środek zapobiegawczy przeciw rosnącemu w siłę i zdobycze terytorialne Imperium Rosyjskiemu. Nie omieszkała jednak zaanektować Weihaiwei – pobliskiego portu w tej samej prowincji, a także rozszerzyć swoją strefę wpływów na dorzecze rzeki Jangcy. Z kolei reakcją Francji na taki ruch Wielkiej Brytanii, było zajęcie, a następnie wydzierżawienie, części prowincji Guangdong w południowo-wschodnich Chinach, która jednak nie odegrała większej roli, ani gospodarczej, ani strategicznej.


Powstanie

Sun Yat- Sen, doktor nauk medycznych, przez wiele lat spiskował przeciw władzy mandżurskiej dynastii Qing, szukając wsparcia m.in. w Japonii i Stanach Zjednoczonych. XIX-wieczne Chiny, mimo istotnych różnic, dotknięte były tą samą chorobą co kraje europejskie – dużymi wpływami szlachty i żałosną sytuacją niższych warstw społecznych. Mimo podatnego gruntu dla rewolucji, wspomnianych wcześniej okupacji i sytuacji społecznej, wielokrotne próby powstań nie przynosiły rezultatu, podkopywały jednak wiarę w siłę rządów cesarskich. Częściowa nacjonalizacja kolei była ukłonem w kierunku wpływowej szlachty, ale stała się także katalizatorem organizacji opozycji wewnątrz kraju. Powstanie wybuchło w Wuchang i w błyskawicznym tempie opanowało południowe prowincje kraju. Tak jak gwarancja bezpieczeństwa dla obcokrajowców i ich majątków zapewniła nie włączanie się mocarstw europejskich do konfliktu, tak oferta przekazania władzy generałowi wysłanemu do stłumienia rebelii zapewniła poparcie armii dla obalenia cesarzowej. 29 grudnia 1911 roku powstańcy wybrali Suna na tymczasowego prezydenta republiki, którą proklamowano trzy dni później, jako Republika Chin. W międzyczasie, korzystając ze słabości władzy centralnej, Tybet i Mongolia Zewnętrzna ogłosiły niepodległość.

Parada wojskowa 

Dziesiątki tysięcy widzów, już od wczesnych godzin porannych, miały okazje podziwiać sprzęt wojskowy, kolumny którego, rozstawione były na ulicach otaczających główny plac uroczystości. Nie zabrakło maszyn koreańskiego Deawoo, japońskiego Mitsubishi, niemieckiego Mercedesa i amerykańskiej broni rożnego typu – amfibii, Humvee z rakietami przeciwpancernymi, pojazdów opancerzonych piechoty, pojazdów przeciwlotniczych, pojazdów wojsk inżynieryjnych.
Punktualnie o godzinie jedenastej przedstawiciele wszystkich formacji wojskowych rozpoczęli paradę wzdłuż Pałacu Prezydenckiego. Najbardziej spektakularny był jednak synchronizowany przelot 70 samolotów i helikopterów (produkcji amerykańskiej i francuskiej), a także pokaz umiejętności spadochroniarzy lądujących między tajpejskimi drapaczami chmur.




Стара Ушиця (Ukraina)

Стара Ушиця , obwód chmielnicki, Ukraina.

O ósmej rano obudziło nas subtelne, robotnicze walenie w okno. Mnie jakieś dwie godziny wcześniej wschód słońca, ale mimo, że na materacu pokrytym jeszcze ceratą, bo za lokum poprzedniej nocy służyły nam świeżo zbudowane domki letniskowe, spało się aż za wyśmienicie.
Ledwo odklejony od ceraty, wyszedłem. Pies, zapewne z radości, zaczął niemiłosiernie ujadać. Gospodarze poczęstowali gorącą wodą i ze smutkiem oznajmili, że nadszedł czas, kiedy oni będą pracować. Zaczęli od fajki, a ponieważ oczywistym musiało być, że my nigdzie się nie wybieramy, uradzili w końcu, że zaproponują nam podwózkę do monastyru. Normalny dzień pracy człowieka pracy.

Tradycyjnie to ja zagadywałem na przodzie, Gośka z tyłu vana rozbierała na czynniki kolejną odsłonę kaca, spowodowanego jej wczorajszą wstrzemięźliwością w spożywaniu słoniny, bo wszystko inne, z żółtawym bimbrem włącznie, spożywaliśmy bez oporów i tak jak nam serwowano. Po dwóch kilometrach brukowanej drogi nasz transport zaczęła doganiać dziarska kobitka z tobołkami, której ustąpiłem miejsca na przednim siedzeniu, sam rozkoszując się na tylnym bielą kamiennej drogi, rdzawymi drzewami i cmentarzykiem w kolorze błękitu.

Od drogi do klasztoru zostało jakieś 20 minut. Kac Goski pod drodze przybrał postać blina wiszącego z górnej wargi, ku mojej ogromnej uciesze. Jak mnie słonina wczoraj, tak ją cytryna dzisiaj, uchroniła od skutków spożywania ukraińskiego bimbru. Plecaków pozbyliśmy się przy kapliczce. W dole wieś Stara Uszyca, przed nami zakole Dunaju. Z tego miejsca wydaje się, że płynie on w trzech kierunkach. Dróżka do klasztoru prowadziła po zboczu góry, rozgałęziając się i oplatając zbocze na rożnych wysokościach. Poręcze i gałęzie drzew gęsto obwieszone kawałkami materiału powiewającego na wietrze, opuszczona budka bileciarza i cele wydrążone w skale, wszystko potęgowane wrażeniem, że jeszcze przed chwilą byli tu ludzie, że zniknęli usłyszawszy nasze kroki. Albo jakby przeszła tędy zaraza pozostawiając jednie, zapewne ważne, intencje, które teraz nieistniejący już ludzie zostawili w głębokiej wierze, że Bóg jest tam obecny bardziej niż gdzie indziej i usłyszy. W ważnej intencji poświeciłem zbędna część garderoby.

W okolicy nie było mostu. Ale ja tez żadnego nie szukałem. Przepłynąć rzeki się jednak nie dało, bo wieśniacy pracowali w polu. Pomyślałem, że to i tak lepiej niżby mieli tam pracować artyści. O tym, jak i wysiłkach miejscowej społeczności w odbudowaniu klasztoru, dowiedzieliśmy się tego od pani-wioślarki-za-młodu-dawnego. Przy herbacie z miodem, dobrej na kace i na pragnienie, poradziła jechać przez Nowodnistrowsk, bo na mapie (!) tam jest most. Jak powiedziała tak zignorowaliśmy i poszliśmy pytać dalej. Jednak jeżeli czegoś się nie dało zrobić, bo wieśniacy pracują w polu, to znaczyło to także to, że wszyscy się znają i wiedza o sobie wszystko, bo właśnie wieśniacy … . Myśl ta jednak przyszła zbyt późno bo oderwany od pracy – znów, wydawałoby się z miłą chęcią – producent drutu, zaprowadził nas z powrotem do wioślarki. W takiej sytuacji trzeba było nabrać dużo powietrza w płuca, bo to pomogło się wyprostować, co z kolei pomogło spojrzeć jej w oczy z podniesiona głową i z dumą stwierdzić, że chyba ponad wszelka wątpliwość udowodniliśmy swój upór. Tym samym mogliśmy pójść na zasłużony odpoczynek na plażę. Piłeczka była po stronie świata.

Po godzinie przyszedł ktoś z silnikiem i podłączył go do butwiejącego stosu desek..Dlaczego wybrał akurat ten, nie wiem, ale myślę, że był pewien, że ten zrobi odpowiednie wrażenie. Klasycznie odstawił scenkę z niedziałającym silnikiem i zorientowawszy się, że ma do czynienia z neftkami, przewiosłował nas na druga stronę. Ale i ta myśl przyszła do głowy dopiero kiedy wracając użył silnika, bogatszy o 50 hrywien. Doszedłem do wniosku, że zbawcza moc słoniny jest ograniczona.

Trafiliśmy na smutniejszą, a na pewno bardziej wkurzoną stronę rzeki. Coś za coś. Pokonaliśmy rzekę, ale mój plecak, z demobilu amerykańskiego, z okresu rzezi w Wietnamie, stracił ramiączko. Myślałem, że tego typu rzeczy w filozofię zużycia wpisaną mają możliwość naprawy w niedoskonałych, wręcz polowych warunkach, ale może wtedy nie musiały mieć, a może i teraz nikt się nad tym nie zastanawia. Czyli na jednej sprzączce w poprzek i pod górę na półoddechu. Teraz i ja miałem kaca, a czterech gnoi wyraźnie szukało zaczepki. Moja twarz z wracającym kacem, tygodniowym zarostem i ogniku w oczach próbowała wyrównać różnicę napięć, ale nie mniejszy wysiłek musiałem włożyć w przebieranie nogami i poganianie Gośki, która w tym momencie miała wyraz twarzy bełta na ramieniu, co już mnie nie bawiło. Dobiliśmy do wsi Korman. Autobus odjechał nam sprzed nosa, a z atrakcji został sklep. Na twarzach ludzi gościła wrogość, jakby źli na naturę, że odcięła tę ich gnojówkę rzeką od cywilizacji. Sam wszedłem do sklepu, ze wszystkim artykułami, które można chcieć kupić w jakimkolwiek sklepie. Sprzedawczyni robiła ze wszystkiego jajo, ale na twarzach miejscowych nie pojawiał się uśmiech, raczej rozluźniała się ich wrogość. Ona jedyna miała uśmiech na twarzy i zmarszczki wskazujące na pełne radości życie, w miejscu, gdzie bliżej i łatwiej dotrzeć do Mołdawii niż do ukraińskiego miasta. Do granicy udało nam się dotrzeć na płycie nagrobnej, którą pewien człowiek wiózł, zdezelowaną Ładą, na grób swojego ojca.

Annoyances


To paint a rosy picture of Taiwan, or any country for that matter, would be unfair and biased, and as such shouldn't be rated trustworthy. On the other hand I do not intend to voice annoyances only to have a go at this place. One needs to admit however that there are certain situations when patience runs thin and one wishes to boil over.

Take punctuality for instance. It is not at all uncommon for Taiwanese to pay little attention to others' time, so it seems at least. Most of the time, it takes a complete fool, to be at the most of the classes on time, as is the case at the time of writing this piece, which has this silver lining that I can put together this article. As for now the teacher is half an hour late and I seriously doubt if my waiting is even half way over. Of course this feature is not unique to Taiwan. Spaniards could easily match them on punctuality, but what is surprising, and yes annoying too, is that at the time of making an appointing with Taiwanese they would stress the need for you to be there on time. As if on purpose intending to check if you are either dumb or stay in the country short enough to actually care. It seems even more surprising that such a behaviour - of lack of punctuality - is advised and seems acceptable to a degree, during business meetings, as numerous web pages advise business people to not be late for the meeting by more then ten minutes. To be on a safe site I will not follow this somewhat doubtful advise but I must admit that the schedule of a business meeting is nothing more then a draft. Therefore planning successive business meetings, based on a assumption that the first will end roughly on time, is a certain receipt for a failure.
Being fair on that account it must be said that even if business meetings are little to the point, which must be a torture for those of Protestant working ethics, they serve well the purpose of establishing and deepening personal relationships, which in turn are vital for success here. The length of any discussion is directly related to the fact that straight-forwardness is not valued, especially if it involves some uncomfortable truths. These should be avoided at all cost, sometimes bordering drollery.

Then there are dining manners. First I can hardly imagine any University where teacher, when he eventually shows up, doesn't mind students eating stenchy food, or for that matter eating in a first place. So there will be MacDonald's sets, pizzas, soups, whole chickens being brought to the lectures. It never cease to amaze me how relax people are here, and Chinese in general, with food consumption. It seems as if the atavistic urge to eat surpasses any social convention which by nature must be secondary to hunger. Slurping and belching habits are difficult to accept regardless of my numerous visits to China. My upbringing must have been rigid enough for me not being able to not to squeak at those sounds. I have managed to refrain from judgemental comments directed at the culprits and correcting those failing to admire the food in somewhat awkward manner and simply accepted that as an inevitable part of a dining experience here. Having said that I must admit that such a behaviour is not common and more widespread in Mainland China then here in Taiwan.

Another thing of a great potency to have my nerves racked is total lack of concern for fluent pedestrians movement. Often, for some reason, and this not being the height, it seems easier to jump over a person in front then bypass them or take them over. As if walking straight on the pavement is not something highly valued here. But even more annoying is the constant rush to be a few meters ahead, jump in front of somebody before the queue is established, because then no matter what, won position will not be ceded as the queue seems sanctimonious. Good example of that is boarding the tube or train. The second the train stops and the door opens the on-platform would-be passengers crowd the door without much concern for those inside. Them, the proper passengers, equally crowded inside, one on top of the another, are totally affixed with setting feet on the platform. And of course no matter how much would-bes want to get in the propers need to leave first – physics is merciless.

Finally there is a habit of repetition. Of course a repetition is a key to learning, but Chinese, and Taiwanese also, in fact sharing the same language, tend to repeat every thought or sentence, couple of times before moving on with the argument as if the listener is retarded. This situation becomes physically painful to neck muscles, especially at the lectures, due to constant head nodding motion, serving as non-verbal confirmation that the argument has indeed been understood and the notion at stake, explained properly, probably at the first, or surely no later then at the third attempt.
On the other hand for a foreigner willing to master Chinese this habit is a bliss, as it gives an actual chance to decipher what has been said.

The above list is by no means exquisite and likely, on some accounts, not fair either, as the annoyances may simply result from my personal lack of understanding of society's fabric – history, customs, traditions, etc. Nor I intend to offend my hosts and hope I managed to balance my opinions and criticism. But I am pretty sure that the above views, at least partly, are shared by others visitors to Taiwan.

A puff

When you decide to visit Poland I recommend and encourage you to pay a visit to my home city of Radom. Located in the Mazovian Plain, in central part of the country, it is a home to the biggest fruit orchards area in Europe. The city is situated conveniently hundred kilometres south of Warsaw, country's capital and the biggest city, and two hundred kilometres north of its former one, the place of magnificent architectural beauty and heritage – Krakow.

Radom has preserved medieval urban arrangement under city charter, unique in the country. For those interested in culture it has a rich offer ranging from the centrally located museum of Jacek Malczewski, famous XIX c. Polish painter of Symbolism style and that of Jan Kochanowski, one of the most renowned Polish poet of XVI c. Renaissance epoch, whose house has been preserved in a beautiful and picturesque village of Czarnolas (Blackwood).

Because Poland used to be culturally and religiously diverse country, the reminiscences of its former religious tolerance can be traced with ease in Radom. There is an unique opportunity to visit Orthodox church and a Jewish cemetery, as well as, of course, churches of Roman Catholic denomination. Probably the most spectacular of the latter is the Benedictine Church, just a short walk from the city's old town. This magnificent church, with spacious interior and stained glass windows, is adjacent to little park where monks used to grow vegetables.

The superb air quality due to little pollution and surrounding natural beauty serve the purpose of tourism perfectly. Because of that walking and bicycle tours are very popular and the nature trails are abundant.

Definitely not-to-be-missed is the Centre of Polish Sculpture in Oronsko (www.rzezba-oronsko.pl) – some fifteen kilometres southwards from Radom. Located in a breathtaking forest it houses specialists' workshops like metalworking (blacksmith works, milling, welding, sculpting tools), foundry (bronze models, furnaces and kiln), ceramic, stone cutting and woodworking. A stroll in the adjacent park, dotted with numerous sculptures and installations, will take you aback with its focal point - five-story high interactive installation of an ear created with hundreds of interlocking metal pipes which, once touched, transfer the sound upwards, creating various tones.

Museum of Rural Life in Radom (www.muzeum-radom.pl) will provide a glimpse into the past. Accessible conveniently by the city's public transport it is located in the tranquil broad-leaved forest on the city's outskirts. This heritage park boasts rich and rare collection of the traditional buildings that were dismantled at various original locations in Radom province and recreated at the present site, f therefore orming an unique combination of different architectural styles. One would be amazed with windmills, of which some are still fully equipped and, on request, can be explored form the inside, church with belfry and many manor buildings like manorial granary, hen house with dovecote, apiary, forge and many others.

Short drive from Radom there is a town called Kazimierz Dolny, a centre to Polish Bohemia and a architectural marvel in itself. It is popular destination for weekend breaks and short get-aways for families, the youth and the elderly alike. Town's central square, surrounded by gift shops selling folk handicraft and local artists' paintings and sculptures, is towered by a castle only a short, uphill hike away. From there, there is a breathtaking view of the town, nearby area famous for tobacco fields and biggest Polish river – Vistula. This is also where, on occasion, music concert take place. Kazimierz Dolny is a must in an itinerary of your visit in Poland.

City of Radom hosts biannual Air Show (next due 2013), the biggest such an event in Poland, where there is tens of air planes on display ranging from the early years of aviation all the way to state-of-art modern machines. The event is attended by hundred thousands of spectators from all over the world admiring air acrobatics of great complexity.

With cheerful and open to foreigners people, you will find yourself like at home with an ease. In the evening you will be glad to find vibrant music scene ranging from pop and reggae to rock and dubstep. Numerous clubs and bars offer a selection of styles and entertainment and you will be partying until early morning hours. To quench your thirst try locally brewed beer – Warka, named after the city where the brewery is located. Sampling local cuisine is also a must and you will be tasting mouthwatering pierogi (dumplings stuffed with meat, cabbage and mushrooms, quark – confusingly called Russian dumplings – or various fruits during spring and summer seasons) and a wide selection of delicious soups that Poland is famous for , as well as the bread that comes in numerous variations and tastes. However if you prefer to stick to Asian cuisine there is a great chance you will find it in Radom too, as there are Chinese and Vietnamese restaurants present.

Last but not least, it was rightly pointed to me, that one cannot miss kart racing (www.automobilklub.radom.pl). The track of such a quality is one of a few in Poland and compulsory for all seeking adrenaline boost.       

It is of the utmost difficulty to present this beautiful place in a short article like this and I am certain that you will not regret a minute spend there and you will be coming for more, as Radom is a perfect base for exploration of Poland, a jewel in Central Europe.

Raj

Na pierwszy rzut oka Centrum Sztuki Tradycyjnej (http://art.pcsc.com.tw) w Yilan, w północno-wschodniej części wyspy, jest ziemskim odpowiednikiem raju, do którego idą dobre kobiety po śmierci. Niezależnie jednak od płci i długości pobytu, wszyscy odwiedzają Bulwar Sztuki Ludowej, gdzie po obu stronach dwustumetrowej uliczki umieszczone są sklepiki oferujące na sprzedaż tradycyjne wyroby ludowe, a także gdzie można obejrzeć artystów pracujących w ich warsztatach. Większość pań podróżujących ze mną, spędziła tam cały ranek i większą część popołudnia, ale rzeczywiście jest w czym wybierać!
Poza mniej egzotycznymi sklepami ze szpargałami ze szkła – motywy zwierzęce, biżuteria, kalejdoskopy; szlachetnymi kamieniami i biżuterią; drewnem – wizytowniki, sztućce, talerzyki, przyciski do papieru; skórą – breloczki, portfele, wisiorki, zegary, torebki, wazy, portrety; są też punkty oferujące ciekawe i, na swój sposób, unikalne zbieracze kurzu. Największe wrażenie robi warsztat z produktami z tektury. Zadziwiające jak wiele można wykonać z tak, wydawałoby się, banalnego materiału. W sprzedaży są makiety domów, kinkiety, zegary, samoloty o parę generacji wyprzedzające, znane każdemu polskiemu dziecku, zabawki z papieru, a nawet części garderoby, jak czapki i torebki. Sprzedawczyni zapewnia, że te ostanie można prać w pralce, byleby ich nie wirować, ale ja obawiam się, że efekt byłby podobny, jak poddany takiemu procesowi kot z dowcipu.
Trochę dalej znajduje się sklep z zabawkami. Tutaj do nabycia są chińskie komplikadełka (parę metalowych elementów splątanych, na pierwszy rzut oka tak, że wydaje się, że nie da się ich rozłączyć), trójwymiarowe układanki, puzzle, zwierzęta i modele do sklejania. W innym miejscu jest dwupiętrowy sklep z rzeźbami z węgla i pracownia artysty wyglądająca jak laboratorium chemiczne. Dla własnego bezpieczeństwa finansowego lepiej nie wchodzić tam jednak z kartą kredytową, podobnie jak do pracowni złotnika, chociaż mrówki, modliszki i polujące żaby robią ogromne wrażenie. Nie mniej imponujące są ceny i same postacie wykonane z ciasta chlebowego, cudeńka wielkości od paru do parunastu centymetrów, ręcznie malowane, przedstawiające postacie historyczne, znaki zodiaku i bajkowych bohaterów.
Są tam oczywiście też rzemieślnicy wytwarzający tradycyjne smakołyki, głównie słodycze, i tradycyjne stroje, głównie damskie, bo na przykład męskie krawaty są tak pstrokate, że chyba nawet Chińczycy lubujący się w wielokolorowych i zbyt bogato zdobionych, jak na europejski gust, elementach, nosiliby je tylko na balu przebierańców. Ponieważ jedną z tradycyjnych sztuk chińskich jest kaligrafia, parę sklepów oferuje do niej akcesoria jak pędzelki, kałamarze na tusz, podkładki czy wzorniki pisma chińskiego.
W wielu warsztatach można spróbować własnych sił, gdzie pod okiem mistrza, odwiedzający przekonują się, że na pozór banalne wyroby, wymagają wiele sprawności i cierpliwości. Niestety większość sklepów nie pozwala fotografować ani swoich wyrobów, ani procesu ich tworzenia.
Nie sposób podczas parogodzinnej wizyty skorzystać ze wszystkich oferowanych w Centrum atrakcji. Poza wspomnianym Bulwarem odwiedzić można teatr i sale muzyczne, w których wystawiane są tradycyjne sztuki i odbywają się pokazy tańców, zarówno chińskich, jak i z innych krajów azjatyckich, głównie Japonii i Korei. Na terenie centrum znajdują się także pawilony poświęcone historii Tajwanu, te jednak opisuję w artykule pod tytułem „Dziesiąty Października Setnego roku”.
Jeżeli obraz Centrum, wyłaniający się z mojego opisu, nie jest dla mężczyzn urzekający, to myślę, że błędnie odczytują oni moje intencje. Po pierwsze dlatego, że jest to miejsce, gdzie pewnie nawet uczuleni na kulturę, znajdą do obejrzenia coś ciekawego, a w każdym razie coś czego wcześniej nie widzieli i co ich zainteresuje. Po drugie dlatego, że dla większości mężczyzn raj jest tam gdzie są kobiety, a te najprawdopodobniej będą w swoim raju robiły zakupy.

Kłamstwo

Według badań TNS OBOP, opublikowanych na portalu onet.pl (Największe grzechy Polaków – zawodowe i prywatne), 78% Polaków uważa kłamstwo, za największy polski grzech. O ile prawdomówność to moralnie poprawna postawa, o tyle jej zbyt częste praktykowanie może spowodować wiele kłopotów, szczególnie osobom przebywającym za granicą. Niezależnie od długości pobytu poza krajem, czy kierunkiem podróży, wyjeżdżający od razu zaczyna dostrzegać odmienności i to zarówno te korzystne, jak i te na minus. Powstrzymywanie się od wyrażania negatywnych komentarzy jest oznaką dobrego wychowania i szacunku dla innego kraju. Sprawa nieco się komplikuje, kiedy pytani mamy wyrazić opinie na jakiś temat. Z reguły i w tym wypadku odrobina taktu wystarczy aby sformułować wypowiedz tak, żeby nie była ona kłamstwem, jeżeli miałaby być krytyczna, a jednocześnie nie uraziła pytającego. Żeby posłużyć się przykładem przywołam typową sytuację. W każdym kraju jego mieszkańcy prędzej, czy później zapytają co turysta myśli o ich narodowej kuchni. Będzie to najprawdopodobniej prędzej, bo większość narodów świata odczuwa konieczność potwierdzenia u przedstawicieli reszty świata, że to, co, w końcu codziennie, spożywają, jest smaczne i zdrowe, i w ogóle pycha, że palce lizać. Istnieje jednak duże prawdopodobieństwo, że potrawa nie będzie dla nas aż tak bardzo „palce lizać”, ponieważ także i my podlegamy wspomnianej wcześniej potrzebie afirmacji własnego menu przez obcych. I nawet gdyby polskie jedzenie było niezjadliwie, to musielibyśmy się do niego przyzwyczaić i wyrobić w sobie określone smaki, a ponadto dysonans poznawczy nie pozwoliłby całemu narodowi się do tego przyznać. Dlatego starając się utrzymać zasady savoir-vivre prawidłową odpowiedzią będzie stwierdzenie, że prażone tajskie mrówki to potrawa ciekawa, półkilogramowy, amerykański burger pożywny, a garnek ryżu sycący. Jak widać z przytoczonego przykładu, przy pytaniach otwartych, problemem jest nasza kreatywność, niestety przy zamkniętych typu: „Smakuje ci?” rodzi się problem natury moralnej. I to nie tylko w kwestii czy powiedzieć prawdę jeśli nie smakuje, ale także wtedy kiedy potrawa naprawdę smakuje. Niedorzeczność? Nie do końca. Nawet jeśli dany posiłek istotnie jest smaczny, jak na przykład ryż z sosem sojowym, to po, powiedzmy, jego pięćdziesiątym spożyciu, straci on znacznie na swoim uroku, a gospodarz podczas następnego posiłku z nami, może nie zrozumieć z jakiego powodu nie możemy patrzeć na ryż, a na myśl o sosie sojowym dostajemy nudności. Dlatego jeśli nam smakuje, bezpieczniej zaznaczyć, że mimo, iż normalnie byśmy tego nie wybrali, to jednak to co znika z talerza, względnie miski, istotnie jest smaczne. Jeżeli natomiast posiłek nie smakuje, to stoję na stanowisku, że trzeba łgać, tylko z głową. Stwierdzenie, że posiłek jest pyszny, w połączeniu ze skwaszoną miną i odruchem wymiotnym przekaże dwie ważne wiadomości – po pierwsze, że nie chcemy urazić gospodarza jedząc coś co nam wyraźnie nie smakuje, a okłamując go dla jego przyjemności, robimy to wbrew naszym przekonaniom moralnym, a po drugie, że danie mogłoby równie dobrze zamiast na stole, od razu wylądować w toalecie. Ponieważ tak naprawdę ludzie nie chcą słuchać prawdy i wolą być okłamywani, bo ta jest niewygodna, a często jej powiedzenie będzie uznane za bezczelność i brak dobrego wychowania, a nie za nienaganną postawę moralną. Tego czego ludzie nie lubią w kłamstwie, to sytuacja, w której nie mogą udawać, bez obrazy własnej inteligencji, że słyszą prawdę, a mówiący ma korzyść z kłamania. Nie będę się upierał, że nie jest to naciągana teoria, bo raczej nie wypełnia wszystkich sytuacji kiedy oburzamy się na kłamstwo, ale na pewno odpowiada sporej część takich przypadków.
Jakby tego było mało, prawda w połączeniu z krytyką, niemal niezależnie od kraju, wyzwala w mieszkańcach tego kraju jeszcze większą fale krytyki pod adresem kraju turysty, który postąpił na tyle nieroztropnie, żeby mówić niewygodną prawdę i to jeszcze nie pytany. To co działa na poziomie jednostek – jesteś głupi, a ty jeszcze głupszy! - odnosi się również do narodów, ponieważ krytyka jednostki przez obcokrajowca sprawia, że jednostka ta czuje się w obowiązku bronić honoru całego narodu, krytykując już nie winowajcę, ale cały jego kraj. Głupie to jest strasznie, ale ponieważ tak właśnie jest, jedynym sposobem przekonania Tajwańczyka, że jazda pod prąd jest nierozsądna (czytaj głupia i niebezpieczna), to powiedzieć, że w Polsce niektórzy, czasami przechodzą na czerwonym świetle, co także jest nierozsądne (w tym kontekście czytaj po prostu nierozsądne). Tylko wtedy istnieje niewielka szansa, że zrozumie on, że krytyka przyzwyczajeń kierowców w jego kraju nie wynika z mojej złośliwości, ale jest przejawem uczciwości pasażera siedzącego na tylnym siedzeniu skutera.
Jeżeli jednak, drogi czytelniku, po przeczytaniu powyższego, uparcie twierdzisz, że należysz do grupy ponad ¾ Polaków, dla których największym przewinieniem jest kłamstwo, pomyśl o tym, kiedy twój przyjaciel zapyta Cię, czy uważasz, że jego paskudny potomek jest śliczny.

Uniwersytet

Na Tajwanie, podobnie jak w wielu krajach Azji, system edukacji wyższej wzorowany jest na systemie amerykańskim.
Po pierwsze, oznacza to, że rok akademicki zaczyna się we wrześniu, a studenci mają możliwość wyboru przedmiotów, w systemie informatycznym, które, poza obowiązkowymi, chcą realizować w danym semestrze. Przez kolejne dwa miesiące, a przed egzaminami połówkowymi (tzw. mid-terms), mamy możliwość zrezygnować z części przedmiotów, utrzymując jednak minimum punktowe, tj. 15 punktów kredytowych na semestr. Punkty te odpowiadają, w przybliżeniu, europejskiemu systemowi ECTS, każdy punkt z danego przedmiotu to jedna godzina wykładów w semestrze, czyli w ciągu osiemnastu tygodni.
Po drugie, wykłady, dla polskiego studenta, wydaja się łatwe, ponieważ nacisk kładziony jest na wyrobienie prawidłowego rozumowania i zdolności szukania informacji, a nie na zapamiętywaniu wielu faktów i danych.
Na uniwersytecie wykładają głownie wykładowcy tajwańscy – rachunkowość, matematyka, ekonomia, ale także i zagraniczni, głownie z Kanady i Nowej Zelandii – wprowadzenie do psychologii, korespondencja handlowa.
Sam kampus położony jest dwadzieścia minut jazdy autobusem od centrum miasta Taoyuan. Na jego terenie umieszczone są akademiki – osobne dla miejscowych i zagranicznych studentów, z podziałem na piętra żeńskie i męskie. Każdy pokój dla dwóch osób, z łazienką i prysznicem, wyposażony jest w piętrowe łóżko, telewizor, lodówkę i klimatyzację. Na korytarzach znajdują się dozowniki z zimną i gorącą wodą. O ile toalety w pokojach wyposażone są w znany nam sedes, o tyle w miejscach publicznych, jak na przykład na kampusie, zamiast niego jest miejsce do kucania, co niewątpliwe znacząco podnosi jego higieniczność.
Po przyjeździe każdy student, po otrzymaniu dokumentu potwierdzającego udział w zajęciach, zobowiązany jest ubiegać się, w biurze imigracyjnym, o kartę pobytu. Pomoc w wypełnieniu niezbędnych dokumentów i wizytę we wspomnianym biurze , oferowana jest przez biuro ds. studentów zagranicznych. Następnie otrzymuje się kartę studenta, która umożliwia korzystanie z biblioteki, sal gimnastycznych (koszykówka, siatkówka, tenis, baseball i szalenie popularny badminton), a także służy do otwarcia drzwi do sal wykładowych, ułatwiając tym samym wykładowcom prowadzącym zajęcia, sprawdzanie listy obecności. Do nauki języka chińskiego wykorzystywana jest szeroka gama pomocy naukowych – programy komputerowe, strony internetowe, filmy instruktażowe na kanale youtube.com, filmy i bajki, i oczywiście podręczniki.
Sale wykładowe wyposażone są w multimedialne rzutniki i dostęp do internetu, a także wszechobecną klimatyzację. Wykłady trwają dwie lub trzy godziny, z dziesięciominutową przerwą co pięćdziesiąt minut.
W podziemiach znajdują się księgarnia, sklep, parking oraz wiele restauracyjek serwujących lokalne i zachodnie dania. Chleba niestety nie stwierdzono, a nie mówiącym po chińsku pozostaje zamawianie dań z obrazka – o ile te akurat są, na chybił trafił lub głodowanie.

Prawo czyli obowiązek

Mimo gorączki i kaszlu, głosowałem, czyli skorzystałem z mojego prawa, które jednak równocześnie jest obywatelskim obowiązkiem. Fascynuje mnie ta dziwna konstrukcja, która z jednej strony daje swobodę wyboru, a z drugiej nakłada powinność wobec reszty obywateli, nie na poziomie prawa, lecz raczej w sferze odpowiedzialności społecznej, może nawet moralnej.
Pobyt za granicą utrudnia jednak korzystanie z tego prawa, więc może także i obowiązek jest mniejszy? Wyjeżdżając z Radomia otrzymałem, w Urzędzie Miasta, zaświadczenie o prawie do głosowania. Ponieważ chwile potem wymeldowałem się ze stałego miejsca zamieszkania, wzbudziłem podejrzenie urzędniczki o próbę wyłudzenia głosu. Wytłumaczono mi, że taka operacja umożliwia głosowanie dwa razy. Śmiem twierdzić, że przy odrobinie uporu nawet więcej razy. Każda obwodowa komisja wyborcza ma ustawowy obowiązek honorować zaświadczenia o prawie do głosowania i wydać wyborcy kartę. Ten jednak otrzymawszy rzeczone zaświadczenie może zameldować się w innym mieście i tam zostać dopisany do listy wyborców, a tym samym być uprawnionym do głosowania w danym okręgu wyborczym. Operację można powtórzyć parokrotnie bo zaświadczenia nie są przetwarzanie elektronicznie, a jedynie w formie dziewiętnastowiecznego wpisu do zeszytu. Może jednak trudności wynikające z faktu głosowania za granicą – podróż do ambasady, konsulatu lub, jak w przypadku Tajwanu, Warszawskiego Biura Handlowego w Taipei, uzyskanie, przed wyjazdem, wspomnianego zaświadczenia lub wpisu na listę wyborców w danym kraju – powinny być bilansowane możliwością wielokrotnego głosowania? Rzadko zdajemy sobie sprawę z faktu, że 20% Polaków żyje poza granicami kraju, a uważam, (wiadomo – punkt widzenia zależy od punktu siedzenia) że powinni oni mieć identyczne możliwości głosowania i wpływania na wynik wyborów, jak ci, mieszkający w kraju. Polakiem, według prawa, zostaje się przez fakt narodzin na terenie RP, a miejsce zamieszkania tego faktu nie zmienia.
Niestety w tym roku głosowałem tylko raz, chociaż to i tak pewnie o jeden raz więcej niż ponad polowa uprawnionych. Jeżeli jest to skorzystanie z prawa to nic mi do tego, ze inni nie głosują; jeżeli obowiązek to nic innym do tego jak ja głosowałem. W procesie wyborczym zawsze wszyscy twierdzą, że reszta, czyli de facto też wszyscy, głosują źle, bo nie tak jak oni. Niezależnie od tego wszyscy głosujący nie powinni mieć za złe niegłosującym braku spełnienia obowiązku, (do skorzystania ze swojego prawa nikogo zmusić nie można) bo właśnie ta bierność relatywnie zwiększa wartość głosu spełniających obowiązek.
Ja natomiast chciałbym jutro obudzić się bez gorączki, a w następnych wyborach głosować przez internet.

Manifest

Uświadomiwszy sobie, że przedstawiciele rocznika '90 mogą legalnie tytułować się dorosłymi, postanowiłem dokonać retrospekcji szans i możliwości studiów zagranicznych dostępnych kiedy ja byłem w ich wieku.
Kończąc liceum w 1999 roku jedyne studia zagraniczne, jakie mogłem podjąć, ograniczały się do uczelni niemieckich lub angielskich, gdzie mógłbym co najwyżej urzeczywistnić ideał żaka bez grosza przy duszy. Tym chętniej korzystałem z oferty stypendialnej mojej Alma Mater – Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie – umów bilateralnych, programu Erasmus, konferencji naukowych. Za każdym razem konkurencja była ogromna, a każdy wyjazd okupiony był moim ogromnym wysiłkiem naukowym i finansowym – moich rodziców. Z ogromną satysfakcją wspominam konkursy, które wygrałem; te liczniejsze, a przegrane, giną w morkach zapomnienia. Niezależnie jednak, jak wysoko wspinałbym się na palcach i jak wysoko sięgał, zrealizowanie marzenia o studiach na uczelni azjatyckiej, gdzie mógłbym nauczyć się języka chińskiego, pozostawały tym tylko właśnie - niedoścignionym marzeniem ściętej głowy.
Podczas jednej, z coraz rzadszych, wizyt w domu rodzinnym, obejrzałem, w lokalnej telewizji, ogłoszenie konkursu ogłoszonego przez Pana Andrzeja Kosztowniaka, prezydenta miasta Radomia. Zastanowiło mnie skąd mógł on wiedzieć, że konkurs przez niego ogłoszony, z nawiązką wypełnia wszystkie moje oczekiwania dotyczące takiego wyjazdu zagranicznego. Stypendium pokrywało koszt nauki i zakwaterowania, na czas czteroletnich studiów, na Uniwersytecie Kainan na Tajwanie, na wymarzonym przez mnie kierunku logistyka, z możliwością nauki języka chińskiego! Patrząc trzeźwo na tę ofertę, nie miałem najmniejszych szans, bo skierowana ona była raczej do świeżo upieczonych absolwentów liceów, a ja już od paru lat mam tytuł magistra. Ponadto na takie ogłoszenie zawsze odpowiada rzesza chętnych, a proces selekcji jest nieubłagany. Niezależnie od przeciwności, skompletowałem dokumenty: świadectwo maturalne (w wersji z poprzedniego wieku), listy polecające, aplikację konkursową i, w języku angielskim, uniwersytecką oraz list motywacyjny. Ku mojemu, i pewnie po części organizatorów, ogromnemu zdziwieniu, okazało się, że chętni nie tłoczą się ani drzwiami, ani tym bardziej oknami, a po ofertę będącą w zasięgu reki, rzec można pod nogami, nie chce schylić się zbyt wielu.
Po głębszym zastanowieniu może jednak nie jest to aż takie dziwne, bo przecież uczelnia ta, jak i inne azjatyckie, jest zupełnie nieznana w Radomiu, perspektywa wyjazdu na drugą półkulę bez rodziny i przyjaciół przerażająca, a sam pomysł onieśmielający. Od siebie mógłbym dodać, że oferta ta jest mocno spóźniona, bo dla mnie byłoby lepiej, gdyby pojawiła się trzy, pięć, siedem lat temu. Trudności i narzekania można by mnożyć w nieskończoność, bo jest to przecież nasza cecha narodowa. Z drugiej strony to właśnie Polacy po wyartykułowaniu całej listy przeciwności, są tymi którzy potrafią je przezwyciężyć, z właściwym tylko sobie wdziękiem. I tak uczelnia istotnie jest nieznana szerszemu gronu odbiorców, ale już uczelnie partnerskie jak Massachusetts Institut of Technology i London School of Economics, należą do światowej czołówki; wyjazd stypendialny można połączyć ze studiami w kraju wykorzystując urlopy dziekańskie, delegacje naukowe, transfer przedmiotów i zaliczenia roku między uczelniami. Z własnego doświadczenia wiem, że nasi rodzimi dziekani są przychylni rzeczowym argumentom, ponieważ im także zależy na wysokim poziomie absolwentów opuszczających muru uczelni.
Niniejszy blog kieruje głównie do, wspomnianego na początku, rocznika '90. Nie jest moim celem przekonywanie was ani do uczestnictwa w konkursach stypendialnych, ani nawet do samego studiowania. Byłaby to za duża odpowiedzialność spoczywająca na moich barkach, a dla was zbyt łatwa wymówka, gdyby decyzje podjęte, za moją namową, nie przyniosły oczekiwanych rezultatów. Dorosłość to także szansa popełniania własnych błędów i brania za nie samemu odpowiedzialności. Daleki jestem od prób pozbawienia was tej możliwości, ale chciałbym udzielić wam i waszym rodzicom, rzetelnej i rzeczowej informacji na temat studiów na Tajwanie, kultur Azji, tutejszej prozy codziennego życia. Mam nadzieje, że dobrze poinformowani będziecie w stanie podejmować świadome decyzje, a kolejne edycje konkursu będą cieszyły się większą popularnością.