Opuszczajac Gruzje

Opuszczajac Gruzje

(spisane w roznych srodkach transportu w Turcji)

Po poludniu nastepnego dnia udalismy sie po wizy, ale ze te nie sa wydawane w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, z ktorego przyszlo pozwolenie na wjazd, ale w Urzedzie Repatryjacji, wiec to tam czekalismy na koniec przerwy obiadowej. Leczac niedobitki kaca, zastawialismy sie ilu repatryjantow obsluguje taki urzad, bo nijak nie moglismy dosc skad oni mieliby wracac. W koncu, od reki, dotalismy najprawdziwsze wizy z hologramem - moja wiza tygodniowa kosztowala czterysta rubli, Kuby miesieczna - siedemset.

Tego dnia postanowilismy obejrzec, podobno, najlepsza plaze w Sochi. Wejscie, do majacego czasy swojej swietnosci jakies czterdziesci lat temu sanatorium, zdobi mozaika Lenina. Park i budynki, oddzielone brama ze straznikiem vel. cieciem, robily naprawde przyjemne wrazenie, do tego stopnia, ze ani szkielet teatru ani posterunek wojskowy przy samej plazy, nie zakucaly idyllicznej atmosfery tego miejsca. Jednak sama plaza juz tak dobrego wrazenia nie robila. Metalowe szkielety, ktore kiedys wspieraly nadmorskie budowle, korodowane morska woda, zapomniane przez ludzi, niszczaly pod ciezarem uplywajacego czasu. Tam gdzie w wielu nadmorskich miejscowosciach na calym swiecie ktos sprzedawalby pamiatki, ktos inny lody dla gawiedzi ochlody, gdzie bylyby szkoly sportow wodnych i wypozyczalnie sprzetu, tutaj lezala dziurawa lodka i pare parasoli wbitych w kamienista plaze. Najwyrazniej to wytarczy rosyjskiemu turyscie, bo innych tu raczej nie ma.

Abchazi maja swoj jezyk, dumnie zdobiacy urzedy, sklepy i ulice. Ale powszechnie slychac jedynie jezyk rosyjski. I mimo, ze miejscowi argumentuja, ze z Gruzja im nie po drodze, bo tam jest inny jezyk, to nie spotkalem zadnego, ktory by mowil plynnie po abchasku.

Poniewaz w sobote banki w Abchazji sa zamkniete, a pieniadze mozna jedynie tam wymienic, postanowilem pozwiedzac miasto. Cala metropolie obszedlem w dwie godziny z okladem, poswiecajac wiekszosc czasu na eksploracje ruin dawnego parlamentu. W gmachu kolosie, jak na radzieckie standardy architektoniczne przystalo, nie ostalo sie zadne okno i tylko sporadycznie straszyla framuga. Caly budynek zostal zamieniony w lump meline. Na nizszych kondygnacjach walaly sie sterty smieci, puste butelki po piwie i innych trunkach, zuzyte strzykawki. Na wyzszych pietrach drzewa zapuscily korzenie i rosly na wysokosc dwoch pieter. Wiekszosc metalowych elementow, poza sejfem na parterze, zostaly wymontowane i pewnie juz dawno znalazly droge na miejscowe zlomowisko. Gdzieniegdzie zostaly tylko zardzewiale elementy instalacji gazowej. Nawet wiekszosc plytek w ubikacjach padla lupem kolekcjonerow. Na szczycie ciagle powiewa poszarpana flaga republiki, ale z cokolu przed gmachem zniknal pomnik. Polozony centralnie spalony szkielet gorowal nad krajobrazem miasta, bedac przypuszczalnie jego najwyzszym budynkiem. 

W niedzielny poranek, spakowawszy wszystkie manatki, okolo szostej trzydziesci wyszedlem zlapac okazje do Trabzonu. Najpierw jednak musialem wydostac sie z Sochi. Poniewaz po zejsciu ze wzgorza armenskiego bylem wlasciwie na trasie wylotowej postanowilem sprobowac od razu. Wiadomomym jest, dla kazdego stopowicza, ze czym lepszy samochod tym mniejsza szansa na podwozke, a w Abchazji niemal kazdy jezdzi meredesem. A przynajmniej kazdy by chcial. Nie przesadze twierdzac, ze trzy czwarte miajajacych mnie pojazdow to byly wlasnie mercedesy. W wiekszosci zdezelowane i zachowujace swoj ksztal glownie dzieki grubej wartwie rdzy, ale jednak mercedesy. Zatrzymalem w koncu jakis autobus i mimo, ze jechal w przeciwnym kierunku, to kierowca poinformowal mnie, ze oczywiscie mnie podwiezie - jak tylko bedzie wracal. Po dwoch godzinach i przejsciu paru kilometrow zatrzymal sie sprzedawca owocow. Nie jechal oczywiscie mercedesem, ale wypytawszy mnie o ich ceny w Polsce i zdziwiony, ze nie posiadam tak podstawowych informacji gospodarczych, stracil zainteresowanie moja osoba. Podroz przebiegala slamazarnie bo Daur, w kazdym przydroznym straganie, probowal sprzedac pare skrzynek bananow, ogorkow i pomidorow. Kiedy w koncu udalo mu sie dokonac tranzakcji, skrupulatnie zanotowal naleznosc w wysluzonym zeszycie w kratke i szczesliwy wysadzil mnie na pierwszej milicyjnej blokadzie.

To ulatwilo mi znaczaco podroz, bo ciekawosc milicjantow moja osoba zakonczyla sie tak szybko jak sie zaczela i w koncu bezpardonowo kazali jednemu kierowcy zawiesc mnie do nastepnej blokady. Tak sobie jechalem od blokady do blokady i do dopiero gdzies w okolicach Oczimcziri dogonil mnie autobus do Gali. Ten sam, na ktory mialem czekac w Sochi, wiec kierowca zarzyczyl sobie pelnej kwoty piedziesieciu rubli za przejazd do Gali mimo, ze wiekszosc trasy juz pokonalem. W autobusie do granicy dosiadl sie do mnie niejaki Demur i niemalze zmusil do wziecia swojego numeru telefonu. Towarzyszyl mi zreszta az do Zugdidi, ale poniewaz zgubilem go przy kontroli paszportowej, udalo mi sie nagrac zasieki i teren pograniczny. Tak sie rozochocilem tym nagrywaniem, ze nagralem tez posterunek po stronie gruzinskiej, a nawet samych policjantow, bezpardonowo podstawiajac im kamere pod nos. Mialem sporo szczescia, ze trafilem na wybitne jednostki, ktore przyjely za dobra monete wytlumaczenie, ze licznik w kamerze pokazuje godzine. Bylo okolo dwudziestej siodmej. 

Kolejne trzy godziny krecilem sie po Zugdidi probujac znalezc odpowiednia droge do Batumi. W koncu dalem sie przekonac, ze moja mapa z internetu jest do niczego i zgodzilem sie na podwozke gdziekolwiek. Potem poszlo jak z platka. Po poltorej godzinie znalazlem sie w Kobuleti, ktore jest typowo odrazajaca, przynajmniej w sezonie, nadmorska miejscowoscia, pelna polskich turystow i ryb smazonych w starym tluszczu.

Marszrutka do Batumi, a stamtad druga, dostalem sie do Sarpi - na przejscie graniczne z Turcja. W tym miejscu kazdy kraj podkresla jak moze swoja panstwowosc i wiare eksponujac na prominentych miejscach odpowiednio ogromne flagi i kosciol z meczetem. Obraz jest jednak nader interesujacy, bo przejscie wcisniete jest miedzy urwisko z jednej strony i bezkres morza z drugiej, co na malej powierzchni, uwypukla roznorodnosc swiatow, ktore oddziela.

Na samym przejsciu setki ludzi pchaly sie niemilosiernie, chyba tylko po to zeby byc pierwszym w strefie wolnoclowej, bo po niej tlum nagle zniknal. Tureccy pogranicznicy tak byli zajeci rozmowa i tak nia rozradowani, ze nawet nie kazali mi wykupic wizy, tylko od razu dostalem pieczatke wjazdowa. Z kolei celnicy nie mogli sie nadziwic, ze nie przemycam zadnych papierosow, co wydalo sie byc zajeciem praktykowanym przez wszystkich z tlumu, ktory jeszcze pare minut temu napieral jak dzike bestie na arenie, a teraz potulnie i glupkowato usmiechal sie do celnikow kiprujacych niezliczone paczki fajek z wymyslnych kieszeni garderoby. Sprawiedliwie i demokratycznie zarowno z garderoby damskiej, meskiej jak i dzieciecej.

Спасибо - Spasibo



(Spisane w Trabzonie i w autobusie do Istambulu)

Zupelnie nie bylem przygotowany na przyjazd do Zugdidi, wiec nie mialem ani odrysowanej mapy, ani bladego pojecia jak dostac sie do Abchazji. Poniewaz nie chcialem w sennym miescie wzbudzac niepotrzebnego zainteresowania, wiec czekajac na otwarcie kafejki inte
 rnetowej dumalem w parku palac papierosy. Centralny bulwar Zugdidi z duzym parkiem robi bardzo dobre wrazenie, w przeciwienstwie do ogromnego targu, ktory wydaje sie byc scislym centrum miasta. Tak szybko jak nabralem ochoty do eksploracji placu targowego, tak szybko ja stracilem wdepnawszy, dziurawym butem, w kolejna breje, z ktorej dopiero co czmychnal szczur wielkosci kota.

W zamian za papierosa otrzymalem informacje na temat kierunku, w ktorym mam sie udac zeby dostac sie nad rzeke Inguri, bo tam wlasnie jest poludniowa granica Abchazji i jedno z dwoch przejsc granicznych. Bedac jeszcze w Szkocji wyslalem list emaliowany do ambasadora Gruzji w Polsce z prosba o zgode na przekroczenie drugiego z przejsc granicznych Abchazji – tego z Rosja na rzece Psou. Poniewaz moja inwencja nie zostala wynagrodzona postapilem sztampowo i wniosek wizowy wyslalem do instytucji nazywajacej siebie Ministerstwo Spraw Zagranicznych Abchazji na adres - midraconsul@gmail.com. Mimo, ze mialem na nia czekac piec dni, czyli przynajmniej do poniedzialku od czwartku, to zgode na wjazd dostalem juz w sobote, jeszcze przed wylotem z Polski do Gruzji. Wnioskuje z tego, ze Abchazom, bardziej niz ambasadorowi Gruzji, zalezy na moim przyjezdzie, bo wszelaka administracja robi cokolwiek przed terminem jesli jest to z korzyscia dla niej. Pospiech w okazaniu swojej suwerennosci ze storny Abchazow jest poniekad zrozumialy, podobnie jak milczenie administracji gruzinskiej, ktora najprawdopodobniej nie wypracowala procedury odpowiedzi, nawet odmownej, na podobne zapytania.

Czekajac az marszrutka zapelni sie pasazerami tworzylem podwaliny poprzedniego tekstu, az wreszcie, w coraz silniej padajacym deszczu, ruszylismy. Po niespelna pol godzinie i biedniejszy o jedno lari wysiadlem, w jeszcze wiekszym deszczu, a usluzny kierowca wskazal jedyny mozliwy kierunek i z przekora powiedzial: Abchazju. Gruzinska policja grzecznie poprosila o papszport i robiac blad w moim imieniu, straznik wpisal mnie na liste osob opuszczajacych te strone mostu. Spodziewalem sie jednak jakis problemow, wierzac, ze moj wjazd zablokuje jakis system komputerowy, ale zobaczywszy rejestr prowadzony w zeszycie, az zasmialem sie ze swoich bezpodstawnych obaw. Oczywiscie i tu pogralem na diabolo otrzymujac w zamian oklaski. Mimo, ze nie pierwszy raz spotykam sie z taka reakcja na moj podrozny cyrk, to za kazdym razem zastanawiam sie czy niedorzecznosc sytuacji , w ktorej przekraczajac granice otrzymuje brawa lub pieniadze, jest tylko dla mnie oczywista.  


Mercedes typu chabeta
W miedzyczasie burza pokazala swoje zlowrogie oblicze, wiec przemoczony schronilem sie pod dachem pobliskiego przystanku, skad, jak trafnie acz przekornie nazwala to jedna ze starych pasazerek, zabral nas „mercedes” – woz cyganow z zaprzegnieta chabeta. Pasazerowie przewozili glownie sprzet elektroniczny i troche jedzenia. Po minieciu zamakaskowanej siatka wojskowa straznicy, gdzie obok gruzinskiej powiewala, jak to czesto jest tu w zwyczaju, flaga Unii Europejskiej, wjechalismy na most graniczny. Moge zrozumiec, ze o stan nawierzchni nie dbaja Abchazi, ale spodziewalem sie, ze przynajmniej Gruzini zadbaja o pozory i naprawia, co uwazaja za droge wewnetrzna kraju. Ale w przypadku obu separatystycznych republik, badz panstw, w zaleznosci kogo spytac, jest tak wiele kuriozum, ze sprawa nawierzchni mostu naprawde traci na znaczeniu.

Po polnocnej stronie wladze zadbaly o schludny militarystyczny wyglad, przystrajajac szpalery dla pieszych drutem kolczastym, instalujac monitoring i, pewnie na potrzeby turystow, ogromna flage na jeszcze wiekszym maszcie wraz z tablica informujaca do jakiego kraju wlasnie ow podrozny przybyl. W takiej scenerii woz opancerzony wydawal sie naturalnym dodatkiem. Jako prawdziwie zagraniczny gosc, zostalem poproszony o udanie sie do punktu kontroli paszportowej srodkiem drogi. Zalowalem, do czasu, ze nie starczylo mi odwagi aby wyciagnac kamere. Pare minut pozniej, przez pol weneckie lustro, odpowiadalem, najwyrazniej poprawnie, na zadawane pytania o cel podrozy, bo bez sprawdzenia bagazu zostalem wpuszczony na teren republiki, gdzie od razu moglem podziwiac jeszcze wieksza flage, jeszcze wieksza tablice informacyjna i dyskutowac z taksowkarzami o geografii prowincji. Taksowkarze, jak i urzednicy, niezaleznie od szerokosci geograficznej, maja pewien zestaw immanentnych cech. Kilometry, ktore ci pierwsi maja przejechac z klientem, sa nie tylko najdluzsze, ale przede wszystkim najdrozsze. Widzac, ze ja raczej do Suchumi pojde pieszo, niz pojade do taksowka do Gali, nagle znalazla siemarszrutka. Poniewaz w przygranicznym kantorze nie moglem wymienic zadnej waluty, a zawsze mam przy sobie pieniadze banknoty z parunastu krajow, kierowca zgodzil sie przyjac poczworna zaplate w gruzinskich lari. Na sile wpakowal mnie do pojazdu, przypieczetowujac  tym samym, zapewne w swoim mniemaniu, zawarta umowe przewozu. Niestety zaden kierowca marszrutki nie jest w stanie zrozumiec, ze o ile cena ich transportu czesto bywa przystepna, o tyle wygoda podroznych nigdy taka nie jest, a wpychanie mnie na siedzenie miedzy dwie postawne panie, na pol godziny przed odjazdem, napotka moj opor.

Po paru minutach posrod tych chien i sepow pojawil sie turysta, ktoremu tak dobrze z oczu patrzylo, ze mogl byc to tylko Polak. Kuba okazal sie byc zrodlem nie tylko dobrych pomyslow, ale takze inteligentym facetem, z ktorym rozmowa dostarczala zdrowej pozywki intelektualnej. On przyjechal do Abchazji na miesiac na, roboczo przeze mnie nazwany, wolontariat bezposredni. Poniewaz bedac zwartym i gotowym, czesto trzeba placic za swoja prace i poswiecenie na wolontariacie, a juz na pewno trzeba placic za wikt i opierunek, jego pomysl wydal mi sie od razu rewelacyjny. Znalazlwszy Andreja na helpex.net przyjechal pomoc mu w pracy w zamian otrzymujac prawo mieszkania w „hostelu”, ktory tenze prowadzi.
Za pietnascie lari obaj dojechalismy do Gali, a poniewaz zaden z nas nie mial rubli, postanowilismy do Suchumi jechac stopem. Pol machniecia moja prawa reka pozniej jechalismy w odpowiednim kierunku. Poniewaz  tutaj jezdzi sie tym szybciej i tym bardziej brawurowo im pojazd jest w gorszym stanie techniczny mozna rzecz, ze jechalismy na zlamanie karku.  Jesli chodzi o autostop w Abchazji, to rzecz mozna mile zlego poczatki.  

Socreal w Abchazji widac na kazdym kroku, poczynajac od ni to budy ni to straznicy na granicy. Ogladajac architekture, z jednej strony mialem wrazenie, ze swiat sie tutaj zatrzymal w latach 60-tych ubieglego wieku, z drugiej, ze bardzo przyspieszyl widzac poniszczone i opuszczone domy w stylu prawie nowoczesnym. Ile z tych zniszczen to wynik bezposrednich dzialan wojennych, a ile nastepstwo samej wojny w postaci czystek etnicznych, trudno stwierdzic. Ale opowiesc Kuby o Gruzinie, ktorego spotkal w Kutaisi, ktory wygnany z Abchazji, ze lzami w oczach prosil o zdjecie swojego dawnego domu, zapadla mi mocno w pamieci.

Po drodze bloki szkielety i domy rudery skutecznie zasmiecaja raczej nudny krajobraz. Poniewaz na stacji benzynowej byla tylko obsluga, kierowca naszego tranportu zatankowal wprost z cysterny, ktora wydaje sie byc tutaj popularnym sposobem napelniania baku. Wlasciwie dojechalismy do Suchumi bez problemow, ale poniewaz okazalo sie, ze kierowca to jednoczesnie student, nie najpilniejszy ale jednak, ksztalcacy sie na inzyniera, wiec po drodze zawitalismy jeszcze na jego uczelnie. Zaden napis nie definiowal budynku wprost, ale atmosfera sugerowala, ze istotnie moze to byc kampus. Zamiast po pieciu minutach z podpisem wrocil po godzinie z tlumaczeniem, ze podpisu caly czas nie dostal i wroci za kolejne dwadziescia minut. Liczac na nocleg w hostelu i zadowolony z towarzystwa postanowilem poczekac z Kuba. Ciagle bez rubli probowalismy kupic kawe w studenckim barze, ale o takiej herezji jak platnosc dolarami, barowa nie chciala slyszec. Dopiero kiedy Kuba, barista z zawodu i zamilowania, podrozujacy z aeropressem i zmielona kawa (!), poprosil pania barowa o wrzatek, ta sie zlitowala i dala nam dwie kawy za kreske.

Rozlozeni na trawie umilalismy sobie czas rozmowa,  a Kuba zwrocil mi uwage na fakt, ze ze dla zielonego jeszcze podroznika, srodowisko hostelowe jest bardzo stymulujace, z ludzmi z calego swiata, wymieniajacymi doswiadczenia, przezycia i spostrzezenia. Ale ten urok szybko mija, po odsaczeniu jednostek podrozujacych z tym samym przewodnikiem, „robiacymi” z niego kolejne strony. Istotnie brak w tej mieszance swiezosci, a sam wywar jest zatechly.

Przegrawszy najwyrazniej z machina uczelniana, kierowca postanowil nas odwiezc do Suchumi, a my dojsc do centrum i zakupic rubelki. Co zakret wydawalo mi sie, ze miasto albo rozkwitnie pieknem, albo uschnie z braku swiezosci. Na paru budynkach ciagle widnialy slady wojny, inne wydawaly sie po prostu opuszczone, jeszcze inne byly w trakcie budowy. Nigdzie nie bylo widac ani sladu gruzinskosci, wiec przypuszczam, ze stepione nie jeden srubokret odkrecajac stare tabliczki z nazwami ulic i zastepujac je takimi z nazwami w jezyku rosyjskim i abchaskim.

Bogatsi o obco-lokalna walute, udalismy sie do restauracji , na uczte zlozona z kurczaka i chleba zakupionych, odpowiednio w sklepie  i w piekarni. Na miejscu dokupilismy trzy piwa i dwie kawy, ktore rosyjskim zwyczajem zostaly zaserwowane od razu, tak zeby nie bylo watpliwosci, ze i nas stac.  
Znalezienie hostelu na ulicy Armenskiej nie bylo wcale latwe, bo po pierwsze ulica Armenska to jest cale wzgorze za poludniowym wjazdem do Suchumi, z numerami umieszczonymi w najlepszym razie losowo, a po drugie poniewaz hostel jest prawie tajny i w pelni  nielegalny. Kiedy ktores nocy zagadniety przez Rosjan gdzie tenze sie znajduje, prowadzilem ich kretymi uliczkami, zastanawialem sie czy przypadkiem nie jest to tajna policja, a ja nie zlamalem wlasnie regulaminu hostelu, mowiacego, ze w razie pytan gosc ma odpowiadac, ze mieszka tam jako przyjaciel wlasciciela i zadnym razie nie placi.

Kuba nie mial adresu, tylko pare zdjec i opis jak trafic. Ale, ze wskazowki typu za ladnym, duzym i nowym domem w prawo nigdzie nas nie doprowadzily, po prostu, jak to na wsi, rozpytalismy sasiadow. Bo w tym miejscu Suchumi to najprawdziwsza wies, gdzie psy uwiazane na lancuchach ujadaja niemilosiernie na widok czegokolwiek co sie rusza, droga niby jest, ale gdzie sie konczy, a gdzie zaczyna, nie sposob zgadnac, a z peknietej rury wylewa sie woda towrzac mal strumyk, ktory na stale stal sie juz punktem orientacyjnym.

Po jakim czasie pojawil sie Andrej i ustaliwszy kto jest kto zaoferowal podloge w komnacie za 150 rubli za noc, albo lozko w innej za 250 rubli. W tanszym z pokoi sciane zdobila skora niedzwiedzia i tajski bebenek, a na podlodze walaly sie tyczki bambusowe, ktore rzekomo pry komplecie gosci mialy odddzielac spiacych. W kuchni kuchenka gazowa podlaczona do butli, lodowka i ogromny regal skutecznie zagracaly cala dostepna przestrzen, tak ze we dwoch jeszcze sie tam jakos miescilismy, ale z towarzytwa bezczelnego kota musielismy zrezygnowac. Wychodek, jak na warunki wiejskieprzystalo, byl na zewnatrz, podobnie jak prysznic w, na wpol murowanej, wiacie. Warunki raczej spartanskie, biorac pod uwage, ze w nocy z sufitu przeciekalo co lalo sie z nieba, ale za niecale piec dolarow za noc nie wypadalo narzekac. Poza tym widok na Morze Czarne rekompensowal wszelkie niewygody.

Zamiast dopelnic obowiazku wizowego oproznilismy poltoralitrowa butelke slodkiego wina domowej roboty, wymieniajac historie zyciowe i narzekajac na nowy porzadek, w ktorym dzieci zawdzieczajace swoim rodzicom wychowanie i utrzymanie przez dlugie lata, po osiagnieciu doroslosci, nie czuja sie im w zaden sposob zobowiazane. Nocne Polakow rozmowy w najlepszym stylu.    

Przygodka



(Spisane w Trabzonie; 24-ego czerwca)

Czas oczekiwania na wize iranska w konsulacie w Tibilisi wynosi tylko cztery miesiace, czyli mniej wiecej tyle zebym zdazyl dojechac do Singapuru na swieta. 

Na odrecznie narysowanej mapie przedmiesc Tibilisi umiescilem glowne punkty orientacyjne, ale raczej nie w skali, wiec w trzy godziny po spotkaniu z konsulem Iranu i podrozy autobusem, caly czas szedlem  kierunku polnocnym. Brak chodnika przy trzypasmowej wylotowce utrudnial podroz nie mniej niz ciagle padajacy deszcz, wiec mimo najszczerszych checi podrozy autostopem, nie moglem odrzucic oferty kierowcy marszrutki. 

Uswiadomiwszy sobie, ze nie do konca wiem gdzie jade, zaczalem odczuwac to uczucie, ktore ciagnie w nieznane. Nie rozumialem co mowia do mnie ludzie, nie wiedzialem gdzie bede spal tamtej nocy, czy bede spal w ogole, w koncu ile razy, na autostradzie do Gali, zobacze pedzone bydlo.Zostalem obudzony na obwodnicy Gali, wiec pokornie wysiadlem na austostradzie i poczlapalem w kierunku zjadu na polnoc. Kiedy, ktorys z kolei, kierowca marszrutki zdecydowal sie mnie zabrac w strone Tskhinvali uznalem to za dobry omen, bo kazdy poprzedni albo pukal sie w czolo, albo odjezdzal zniesmaczony. Gdyby na drodze byl porzadny asfalt odjezdzaliby z piskiem opon. Poniewaz droga byla slabej jakosci odjezdzal z tumanami kurzu. 

Juz wczesniej zauwazylem, ze to nie moja dobra znajomosc rosyjskiego, bo ta jest zadna, ale sam dzwiek jezyka rosyjskiego dziala tak na system nerwowy Gruzinow, ze uslyszawszy go na poczatku rozmowy, przestaja myslec racjonalnie. Po okolo pietnastu minutach podrozy atmosfera w pojezdzie wyraznie zaczela gestniec. Najpierw ustaly smiechy, potem kobiety zamilkly, a dzieci spuscily wzrok. Mezczyzni zaczeli coraz glosniej argumentowac, gestykulowac coraz zywiolowiej, a na czolach pojawily sie nowe zmarszczki. W koncu nastapilo przesilenie. Kierowca zatrzymal pojazd w polu, wysiadl i nie spuszczajac ze mnie wzroku otworzyl boczne drzwi. Zaczelo sie przesluchanie. Prowodyrem nerwowosci na pokladzie, zdawal sie byc pasazer na przednim siedzeniu, wiec to do niego kierowalem zapewnienia, ze jestem najprawdziwszym Polakiem z Polski. Konsultujac sie najwyrazniej z kims przez telefon, doszedl do wniosku, ze pozwoli mi jechac dalej. Po paru kilometrach przygoda z wjazdem do Osetii zakonczyla sie na blokadzie policji.

Poproszony grzecznie przez karabin wycelowany w moim kierunku wyszedlem i poczlapalem za jegomosciem, ktory wydawal sie byc najwazniejszy. Nadszedl czas przedstawienia. Gruzinska policja wlasciwie nie ma powodu zatrzymywac turystow udajacych sie do Osetii. No moze poza jednym – uwazajac Osetie za swoja, mimo, ze zbuntowana prowincje, przyjmuja niejako na siebie odpowiedzialosc za losy takiego szalenca. A jak tu za cos realnie odpowiadac, jesli nie ma sie nad tym zadnej kontroli? Gdyby nie, jak sie pozniej okazalo, policjant z przedniego siedzenia, moglbym wjechac bo kontrole byly wyrywkowe. A tak uruchomilem machine oficjalno-urzednicza, ktora rzadzi sie swoimi prawami.
Najpierw zazadano ode mnie wytlumaczen – skad, dokad, po co, jak, kto zacz i tak w kolko. A, ze mundurowi na calym swiecie przesluchuja wedlug jednego schematu, jakby czytali ten sam podrecznik, spokojnie i pelen pokory udzielalem tych samych, ale nie takich samych odpowiedzi. Napiecie trwalo trwalo okolo pietnastu minut, bo zaczynajac krecic diabolo juz wiedzialem, ze mnie puszcza. Ale raz rozpoczety taniec biurokratyczny trzeba zakonczyc przepisowo. 

Najwiecej pytan wzbudzila odrecznie narysowana mapa drogi z Gori do Oni przez Tskhinvali. Na nic zdaly sie moje wytlumaczenia – taka sztabowke musial zobaczyc ktos z wieksza iloscia gwiazdek na epoletach. Po pietnastu minutach przyjechal rubaszny dowodca, z dwoma asystentami. Na jego widok, jak i na widok kazdego czlekoksztaltnego, grzecznie wstawalem i klaniajac sie, witalem. Dowodca zadal zestaw standardowych pytan z rodzialy przeluchanie wstepne podejrzanego, a przegladajac notatnik wypytal o wiekszosc tam narysowanych map. A tam z lepszych kaskow mam jeszcze plan jak trafic w Kaichung (Tajwan) trafic ze stacji do centrum gdzie pisalem test jezykowy, mape wiatrow Tajwanu, czy gdzie o trzeciej nad ranem kupic jakies jadlo w Kainan, tez na Tajwanie. Poniewaz przesluchanie najwyrazniej nie przebiegalo planowo, dowodca postanowil wezwac posilki w postaci kogos kto mowi w jezyku dla mnie zrozumialym. 

Przesluchanie przez telefon traci duzo, ze swojej dramatycznosci, ale ten przeciwnik okazal sie byc ode mnie znacznie lepszy. Poniewaz jedyna wioska po Tskhinvali, jaka potrafilem wymienic z pamieci, byla Oni Archi stwierdzil, ze problem rozwiazal sie sam – Oni lezy po stronie gruzinskiej i moge tam dojechac nie wjezdzajac do Osetii. Pare minut pozniej najmlodszy czlonek blokady, mowiacy troche po angielsku, wreczyl mi dwa gotowane jajka i dumnie powiedzial – tomato. Marna satysfakcja z mojej przegranej byloby uswiadomienie mu bledu, bo najwyrazniej gest ten nie tylko pokazal dowodcy, ze ma w swojej ekipie poliglote, ale dal im wystkim wreszcie szanse na okazanie gruzinskiej goscinnosci, ktora musiala na chwile ustapic miejsca machinie urzedniczej. 

Stepiono juz wiele olowkow opisujac te goscinnosc, wiec ja ogranicze sie do uwagi, ze gest wreczenia (i przyjecia) tych dwoch jajek wydawal sie wazniejszy, niz powod dla ktorego znalezlismy sie w tej niekonfortowej sytuacji. Bo chyba nikt, poza samymi gruzinami, nie oczekuje od nich okazywania goscinnosci, jesli gosc pcha sie gdzie nie powinien. 

W miedzyczasie przyjechal Archi, ktorego praca polega na zajmowaniu sue takimi polglowkami jak ja. I najwyrazniej zawsze przypada mu rola dobrego policjanta. Ale na tym nie koniec przygodki. Gliniarz z marszrutki, dowodca i jego aystenci odjechali, zyczac mi powodzenia w szukaniu zony i tym samym zostawili nie lada problem szefowi blokady, ktorego autorytet znaczaco ucierpial w wyniku calej sytuacji. Wiec trzymal on moj notatnik i paszport, wierzac zapewne, ze uplywajacy czas pomoze mu odzyskac utracony autorytet. Furkal i prychal biedak, ale z napiecia pierwszych paru minut naszego spotkania pozostalo tylko wspomnienie i skorupka jednego zjedzonego jajka. Moglbym tak tam siedziec do czasu, az rosyjscy mirowcy, wyznaczajac granice Osetii,  odgrodza siatka jeszcze pol Gruzji, ale ze robilo sie pozno postanowilem napompowac ego szefa blokady. 

W struchlalej pozycji, dobrze przygarbiony, spytalem czy teraz pojde do wiezienia. Odzyskawszy, przynajmniej pozornie, sytuacje nad moim losem, szef blokady nie byl w stanie ukryc zadowolenia. Pofukal na mnie jeszcze troszeczke, pogrozil palcem, zeby wreszcie przytulic i zyczac znalezienia zony oddelegowal mnie pod eskorta Archiego do Gori. Mialem jechac tam bezposrednio, bez mozliwosci zatrzymania sie, czy zmiany trasy, ale Archi z kolega mieli inne plany. Zanim zobaczylem Gori zostalem przez nich zaproszony na dwa piwa i wyzerke. Ze lzami w oczach sluchali jak blyszcze wiedza o Chavchavadz i Rustavelim, wspolczujac mi szczerze, jak prawie kazdy Gruzin, z ktorym poruszy sie tamat polityki, czyli doslownie z kazdym, ze „Ruskie Kaczynski ubili”. Na potrzeby dyskusji odpowiadam, ze ubili, bo ani zdolnosci jezykowych by mi nie starczylo zeby wytlumaczyc to co bym chcial, ani Gruzina w takiej sprawie nikt nie przekona. W razie watpliwosci wystarczyloby przywolac przyklad Osetii. 

Po wszystkim zostala jeszcze kwesja dozoru policyjnego, ktory mial zostac nademna rozciagniety, przynajmniej do czasu opuszczenia Gali. Panowie najwyrazniej, mogli mnie pusic, ale mieli upewnic sie, ze w kazdej chwili policja bedzie mogla mnie zlokalizowac. Poniewaz nie posiadam numeru telefonu, nastapil pat. Po trzech godzinach z okladem nie mialem juz ochoty na ceregiele biurokratyczne wiec rozochocony piwem, po prostu wysmialem pomysl, ze jesli wladza bedzie chciala mnie znalezc w Gali, bedzie miala z tym jakikolwiek problem. Niewatpliwie byla to bezczelnosc z mojej strony, ale jednoczenie sprytnie przemycony komplement dla kompetencji miejscowej policji. 

Okolo dziewietnastej bylem wolny, ale plan noclegu w Osetii albo w areszcie wzial w leb. W Gori tez, z budzetem piec dolarow za noc, nie moglem liczyc na zaden nocleg, wiec postanowilem, ze skorow w zeszycie ciagle mam wize do Abchazji, a zeszyt zostal szczegolowy sprawdzony (przeciez by jej nie przegapili), to oznacza to nic innego jak blogoslawientwo urzednika gruzinskiego dla moich planow. Postanowilem niezwlocznie udac sie na kolejna granice. Kupujac bilet kolejowy okazalo sie, ze cennik kolei gruzinskich jest tak zrozumialy i logiczny jak swiateczny rozklad kolei polskich, wiec za kuszetke do Zugdidi zaplacilem 11 lari, mimo, ze do Kutaisi, ktore jest mniej wiecej w polowie drogi, bilet kosztowal 9 lari, a grupa niewydarzoncyh Polakow za miejsca siedzace zaplacila 14 lari. A moze fakt, ze jedna z nich plynnie mowila po rosyjsku zadzialal na kasowa alergicznie. 

Do odjazdu nocnego pociagu mialem jeszcze pare godzin wiec udalem sie obejrzec Gori. Na mnie miasto robi wrazenie ciut rozrosnietej wsi przy drodze krajowej. Za muzeum Stalina i tak bym nie zaplacil, chociaz wierze, ze Archi dotrzymalby slowa i wpuscilby mnie tam za darmo. Z ciekawszych miejsc moge polecic pare uliczek miedzy Bulwarem Stalina i dworcem autobusowym, ktore maja o dziwo klimat srodziemnomorski, i mini Reichstag, ktory pelni funkcje siedziby miejscowych wladz.
Wluchujac sie w stukot kol pociagu i duszac pijackim smrodem wspolpasazera zasypialem zastanawiajac sie co jest takiego, ze na sama mysl o podrozy moje serce zaczyna bic szybciej.          




Elita



Jakmiz to naiwnym optymizmem epatowalem poprzedniego wieczora, wierzac, ze wstane rano i udam sie do ambasady Iranu. Po kawie, trzech fajkach i paru wygibancach na podlodze, zeby pozbyc sie bolu plecow, o pierwszej bylem gotowy do wyjscia. Niezly czas jak na dziesiecioosobowa grupe, tylko ze ja jestem sam. Przygodnie napotkana na rogu dama uslyszawsze, ze na dzworzec chce isc bo nie mam pieniedzy, gotowa byla zaplacic za mnie bilet na marszrutke. Najwyrazniej Gruzini sa bardzo mili dla Ukraincow. Brak u mnie dosza na transport musial zachwiac wyobrazeniem bidulki o polskim miodze i mleku. „Dolce vita z lyzka dziekciu ten twoj kraj” – zdawala sie mowic jej mina.

Mlodzych, swietnych i z zasobnym portfelem na targu elektroniki Kitobani nie brakuje. Brakuje za to ladowarki do mojego ASUS’a, bo mimo, ze zakupion ponad dwa lata temu, na Tajwanie, robi wrazenie jakie wlasnie powinien ekwipunek czlowieka zachodniego. Ustaliwszy w sklepie elektrycznym, ze mimo wszystko jestem Polakiem, tylko o dziwnym wygladzie, ktory rosyjskiego nauczyl sie sam, czlowiek z monoklem obiecal, ze za godzine i piecdziesiat Lari ladowarka bedzie gotowa.

Po tak produktywnym dniu nie pozostalo nic innego tylko loic wino do piatej rano. I to w jakim towarzystwie! Anglik i Walijczyk od paru miesiecy przemierzacy Europe na rowerach, Warszawiacy, ktorzy nie tylko, ze czytaja, ale do tego jeszcze mysla krytycznie, Fracuzka, tak pelna zycia, ze starczyloby dla calego hostelu, ... . Moj optymizm pozostal niezachwiany, ze szkoda dla Japonczyka, ktory rano probowal wylaczyc moj wrzeszczacy budzik.

Pare godzin pozniej idac do ambasady Iranu, oczywiscie, nie moglem pozbyc sie wrazenia, ze Tibilisi przypomina dopiero co wyklute piskle, ktorego uroda znacznie odstaje od doroslego osobnika.W promieniu paruset metrow od stacji metra Tibilisi nieporadnie udaje zachodnioeuropejska stolice, pelna markowych sklepow z nowoczesnymi fasadami, odziana w szklo i stal, poprzecinana szerokimi bulwarami. Ale wystarczylo dojsc do konca ulicy Dolidze, zeby zobaczyc popekana skorupe, zdaje sie, dopiero co wyklutego miasta. Ta dzielnica wyglada jak zapdla wies, z ubita droga, walesajacymi sie kundlami i rozpadajacymi sie chalupinami.

Za to Aleja Illi Chavchavadze, gdzie mieszcza sie ambasady, jak przystalo na arterie imienia bohatera narodowego i swietego Gruzinskiego Kosciola Prawoslawnego, prezentuje sie okazale. Jako arystokrata z szanowanej gruzinskiej rodziny, ksiaze Chavchavadze byl naturalnym wrogiem klasowym mienszewikow. Jednak i w obozie cara Mikolaja II jego poglady o niezaleznej Gruzji, z wlasnym jezykiem, w ktorym ksiaze tworzyl,  uwazane byly za herezje. Biorac powyzsze pod uwage i specyfike tamtych czasow, nie powinno dziwic, ze ksiaze Chavchavadze zostal zamordowany.

W tamtych czasach elite jego kraju wyznaczalo pochodzenie klasowe. Obecnie w moim kraju pozycje wyznacza status majatkowy, na co zgodnie ponarzekalismy poprzedniego wieczoru, dokanczajac kolejne wiaderko wina.Tyle tylko, ze my  tak nic z tym nie zrobimy, bo najbardzej boimy sie zaprzepascic owoc buntu pokolenia naszych rodzicow  - wygode dnia codziennego.