Стара Ушиця (Ukraina)

Стара Ушиця , obwód chmielnicki, Ukraina.

O ósmej rano obudziło nas subtelne, robotnicze walenie w okno. Mnie jakieś dwie godziny wcześniej wschód słońca, ale mimo, że na materacu pokrytym jeszcze ceratą, bo za lokum poprzedniej nocy służyły nam świeżo zbudowane domki letniskowe, spało się aż za wyśmienicie.
Ledwo odklejony od ceraty, wyszedłem. Pies, zapewne z radości, zaczął niemiłosiernie ujadać. Gospodarze poczęstowali gorącą wodą i ze smutkiem oznajmili, że nadszedł czas, kiedy oni będą pracować. Zaczęli od fajki, a ponieważ oczywistym musiało być, że my nigdzie się nie wybieramy, uradzili w końcu, że zaproponują nam podwózkę do monastyru. Normalny dzień pracy człowieka pracy.

Tradycyjnie to ja zagadywałem na przodzie, Gośka z tyłu vana rozbierała na czynniki kolejną odsłonę kaca, spowodowanego jej wczorajszą wstrzemięźliwością w spożywaniu słoniny, bo wszystko inne, z żółtawym bimbrem włącznie, spożywaliśmy bez oporów i tak jak nam serwowano. Po dwóch kilometrach brukowanej drogi nasz transport zaczęła doganiać dziarska kobitka z tobołkami, której ustąpiłem miejsca na przednim siedzeniu, sam rozkoszując się na tylnym bielą kamiennej drogi, rdzawymi drzewami i cmentarzykiem w kolorze błękitu.

Od drogi do klasztoru zostało jakieś 20 minut. Kac Goski pod drodze przybrał postać blina wiszącego z górnej wargi, ku mojej ogromnej uciesze. Jak mnie słonina wczoraj, tak ją cytryna dzisiaj, uchroniła od skutków spożywania ukraińskiego bimbru. Plecaków pozbyliśmy się przy kapliczce. W dole wieś Stara Uszyca, przed nami zakole Dunaju. Z tego miejsca wydaje się, że płynie on w trzech kierunkach. Dróżka do klasztoru prowadziła po zboczu góry, rozgałęziając się i oplatając zbocze na rożnych wysokościach. Poręcze i gałęzie drzew gęsto obwieszone kawałkami materiału powiewającego na wietrze, opuszczona budka bileciarza i cele wydrążone w skale, wszystko potęgowane wrażeniem, że jeszcze przed chwilą byli tu ludzie, że zniknęli usłyszawszy nasze kroki. Albo jakby przeszła tędy zaraza pozostawiając jednie, zapewne ważne, intencje, które teraz nieistniejący już ludzie zostawili w głębokiej wierze, że Bóg jest tam obecny bardziej niż gdzie indziej i usłyszy. W ważnej intencji poświeciłem zbędna część garderoby.

W okolicy nie było mostu. Ale ja tez żadnego nie szukałem. Przepłynąć rzeki się jednak nie dało, bo wieśniacy pracowali w polu. Pomyślałem, że to i tak lepiej niżby mieli tam pracować artyści. O tym, jak i wysiłkach miejscowej społeczności w odbudowaniu klasztoru, dowiedzieliśmy się tego od pani-wioślarki-za-młodu-dawnego. Przy herbacie z miodem, dobrej na kace i na pragnienie, poradziła jechać przez Nowodnistrowsk, bo na mapie (!) tam jest most. Jak powiedziała tak zignorowaliśmy i poszliśmy pytać dalej. Jednak jeżeli czegoś się nie dało zrobić, bo wieśniacy pracują w polu, to znaczyło to także to, że wszyscy się znają i wiedza o sobie wszystko, bo właśnie wieśniacy … . Myśl ta jednak przyszła zbyt późno bo oderwany od pracy – znów, wydawałoby się z miłą chęcią – producent drutu, zaprowadził nas z powrotem do wioślarki. W takiej sytuacji trzeba było nabrać dużo powietrza w płuca, bo to pomogło się wyprostować, co z kolei pomogło spojrzeć jej w oczy z podniesiona głową i z dumą stwierdzić, że chyba ponad wszelka wątpliwość udowodniliśmy swój upór. Tym samym mogliśmy pójść na zasłużony odpoczynek na plażę. Piłeczka była po stronie świata.

Po godzinie przyszedł ktoś z silnikiem i podłączył go do butwiejącego stosu desek..Dlaczego wybrał akurat ten, nie wiem, ale myślę, że był pewien, że ten zrobi odpowiednie wrażenie. Klasycznie odstawił scenkę z niedziałającym silnikiem i zorientowawszy się, że ma do czynienia z neftkami, przewiosłował nas na druga stronę. Ale i ta myśl przyszła do głowy dopiero kiedy wracając użył silnika, bogatszy o 50 hrywien. Doszedłem do wniosku, że zbawcza moc słoniny jest ograniczona.

Trafiliśmy na smutniejszą, a na pewno bardziej wkurzoną stronę rzeki. Coś za coś. Pokonaliśmy rzekę, ale mój plecak, z demobilu amerykańskiego, z okresu rzezi w Wietnamie, stracił ramiączko. Myślałem, że tego typu rzeczy w filozofię zużycia wpisaną mają możliwość naprawy w niedoskonałych, wręcz polowych warunkach, ale może wtedy nie musiały mieć, a może i teraz nikt się nad tym nie zastanawia. Czyli na jednej sprzączce w poprzek i pod górę na półoddechu. Teraz i ja miałem kaca, a czterech gnoi wyraźnie szukało zaczepki. Moja twarz z wracającym kacem, tygodniowym zarostem i ogniku w oczach próbowała wyrównać różnicę napięć, ale nie mniejszy wysiłek musiałem włożyć w przebieranie nogami i poganianie Gośki, która w tym momencie miała wyraz twarzy bełta na ramieniu, co już mnie nie bawiło. Dobiliśmy do wsi Korman. Autobus odjechał nam sprzed nosa, a z atrakcji został sklep. Na twarzach ludzi gościła wrogość, jakby źli na naturę, że odcięła tę ich gnojówkę rzeką od cywilizacji. Sam wszedłem do sklepu, ze wszystkim artykułami, które można chcieć kupić w jakimkolwiek sklepie. Sprzedawczyni robiła ze wszystkiego jajo, ale na twarzach miejscowych nie pojawiał się uśmiech, raczej rozluźniała się ich wrogość. Ona jedyna miała uśmiech na twarzy i zmarszczki wskazujące na pełne radości życie, w miejscu, gdzie bliżej i łatwiej dotrzeć do Mołdawii niż do ukraińskiego miasta. Do granicy udało nam się dotrzeć na płycie nagrobnej, którą pewien człowiek wiózł, zdezelowaną Ładą, na grób swojego ojca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz