Стара Ушиця (Ukraina)

Стара Ушиця , obwód chmielnicki, Ukraina.

O ósmej rano obudziło nas subtelne, robotnicze walenie w okno. Mnie jakieś dwie godziny wcześniej wschód słońca, ale mimo, że na materacu pokrytym jeszcze ceratą, bo za lokum poprzedniej nocy służyły nam świeżo zbudowane domki letniskowe, spało się aż za wyśmienicie.
Ledwo odklejony od ceraty, wyszedłem. Pies, zapewne z radości, zaczął niemiłosiernie ujadać. Gospodarze poczęstowali gorącą wodą i ze smutkiem oznajmili, że nadszedł czas, kiedy oni będą pracować. Zaczęli od fajki, a ponieważ oczywistym musiało być, że my nigdzie się nie wybieramy, uradzili w końcu, że zaproponują nam podwózkę do monastyru. Normalny dzień pracy człowieka pracy.

Tradycyjnie to ja zagadywałem na przodzie, Gośka z tyłu vana rozbierała na czynniki kolejną odsłonę kaca, spowodowanego jej wczorajszą wstrzemięźliwością w spożywaniu słoniny, bo wszystko inne, z żółtawym bimbrem włącznie, spożywaliśmy bez oporów i tak jak nam serwowano. Po dwóch kilometrach brukowanej drogi nasz transport zaczęła doganiać dziarska kobitka z tobołkami, której ustąpiłem miejsca na przednim siedzeniu, sam rozkoszując się na tylnym bielą kamiennej drogi, rdzawymi drzewami i cmentarzykiem w kolorze błękitu.

Od drogi do klasztoru zostało jakieś 20 minut. Kac Goski pod drodze przybrał postać blina wiszącego z górnej wargi, ku mojej ogromnej uciesze. Jak mnie słonina wczoraj, tak ją cytryna dzisiaj, uchroniła od skutków spożywania ukraińskiego bimbru. Plecaków pozbyliśmy się przy kapliczce. W dole wieś Stara Uszyca, przed nami zakole Dunaju. Z tego miejsca wydaje się, że płynie on w trzech kierunkach. Dróżka do klasztoru prowadziła po zboczu góry, rozgałęziając się i oplatając zbocze na rożnych wysokościach. Poręcze i gałęzie drzew gęsto obwieszone kawałkami materiału powiewającego na wietrze, opuszczona budka bileciarza i cele wydrążone w skale, wszystko potęgowane wrażeniem, że jeszcze przed chwilą byli tu ludzie, że zniknęli usłyszawszy nasze kroki. Albo jakby przeszła tędy zaraza pozostawiając jednie, zapewne ważne, intencje, które teraz nieistniejący już ludzie zostawili w głębokiej wierze, że Bóg jest tam obecny bardziej niż gdzie indziej i usłyszy. W ważnej intencji poświeciłem zbędna część garderoby.

W okolicy nie było mostu. Ale ja tez żadnego nie szukałem. Przepłynąć rzeki się jednak nie dało, bo wieśniacy pracowali w polu. Pomyślałem, że to i tak lepiej niżby mieli tam pracować artyści. O tym, jak i wysiłkach miejscowej społeczności w odbudowaniu klasztoru, dowiedzieliśmy się tego od pani-wioślarki-za-młodu-dawnego. Przy herbacie z miodem, dobrej na kace i na pragnienie, poradziła jechać przez Nowodnistrowsk, bo na mapie (!) tam jest most. Jak powiedziała tak zignorowaliśmy i poszliśmy pytać dalej. Jednak jeżeli czegoś się nie dało zrobić, bo wieśniacy pracują w polu, to znaczyło to także to, że wszyscy się znają i wiedza o sobie wszystko, bo właśnie wieśniacy … . Myśl ta jednak przyszła zbyt późno bo oderwany od pracy – znów, wydawałoby się z miłą chęcią – producent drutu, zaprowadził nas z powrotem do wioślarki. W takiej sytuacji trzeba było nabrać dużo powietrza w płuca, bo to pomogło się wyprostować, co z kolei pomogło spojrzeć jej w oczy z podniesiona głową i z dumą stwierdzić, że chyba ponad wszelka wątpliwość udowodniliśmy swój upór. Tym samym mogliśmy pójść na zasłużony odpoczynek na plażę. Piłeczka była po stronie świata.

Po godzinie przyszedł ktoś z silnikiem i podłączył go do butwiejącego stosu desek..Dlaczego wybrał akurat ten, nie wiem, ale myślę, że był pewien, że ten zrobi odpowiednie wrażenie. Klasycznie odstawił scenkę z niedziałającym silnikiem i zorientowawszy się, że ma do czynienia z neftkami, przewiosłował nas na druga stronę. Ale i ta myśl przyszła do głowy dopiero kiedy wracając użył silnika, bogatszy o 50 hrywien. Doszedłem do wniosku, że zbawcza moc słoniny jest ograniczona.

Trafiliśmy na smutniejszą, a na pewno bardziej wkurzoną stronę rzeki. Coś za coś. Pokonaliśmy rzekę, ale mój plecak, z demobilu amerykańskiego, z okresu rzezi w Wietnamie, stracił ramiączko. Myślałem, że tego typu rzeczy w filozofię zużycia wpisaną mają możliwość naprawy w niedoskonałych, wręcz polowych warunkach, ale może wtedy nie musiały mieć, a może i teraz nikt się nad tym nie zastanawia. Czyli na jednej sprzączce w poprzek i pod górę na półoddechu. Teraz i ja miałem kaca, a czterech gnoi wyraźnie szukało zaczepki. Moja twarz z wracającym kacem, tygodniowym zarostem i ogniku w oczach próbowała wyrównać różnicę napięć, ale nie mniejszy wysiłek musiałem włożyć w przebieranie nogami i poganianie Gośki, która w tym momencie miała wyraz twarzy bełta na ramieniu, co już mnie nie bawiło. Dobiliśmy do wsi Korman. Autobus odjechał nam sprzed nosa, a z atrakcji został sklep. Na twarzach ludzi gościła wrogość, jakby źli na naturę, że odcięła tę ich gnojówkę rzeką od cywilizacji. Sam wszedłem do sklepu, ze wszystkim artykułami, które można chcieć kupić w jakimkolwiek sklepie. Sprzedawczyni robiła ze wszystkiego jajo, ale na twarzach miejscowych nie pojawiał się uśmiech, raczej rozluźniała się ich wrogość. Ona jedyna miała uśmiech na twarzy i zmarszczki wskazujące na pełne radości życie, w miejscu, gdzie bliżej i łatwiej dotrzeć do Mołdawii niż do ukraińskiego miasta. Do granicy udało nam się dotrzeć na płycie nagrobnej, którą pewien człowiek wiózł, zdezelowaną Ładą, na grób swojego ojca.

Annoyances


To paint a rosy picture of Taiwan, or any country for that matter, would be unfair and biased, and as such shouldn't be rated trustworthy. On the other hand I do not intend to voice annoyances only to have a go at this place. One needs to admit however that there are certain situations when patience runs thin and one wishes to boil over.

Take punctuality for instance. It is not at all uncommon for Taiwanese to pay little attention to others' time, so it seems at least. Most of the time, it takes a complete fool, to be at the most of the classes on time, as is the case at the time of writing this piece, which has this silver lining that I can put together this article. As for now the teacher is half an hour late and I seriously doubt if my waiting is even half way over. Of course this feature is not unique to Taiwan. Spaniards could easily match them on punctuality, but what is surprising, and yes annoying too, is that at the time of making an appointing with Taiwanese they would stress the need for you to be there on time. As if on purpose intending to check if you are either dumb or stay in the country short enough to actually care. It seems even more surprising that such a behaviour - of lack of punctuality - is advised and seems acceptable to a degree, during business meetings, as numerous web pages advise business people to not be late for the meeting by more then ten minutes. To be on a safe site I will not follow this somewhat doubtful advise but I must admit that the schedule of a business meeting is nothing more then a draft. Therefore planning successive business meetings, based on a assumption that the first will end roughly on time, is a certain receipt for a failure.
Being fair on that account it must be said that even if business meetings are little to the point, which must be a torture for those of Protestant working ethics, they serve well the purpose of establishing and deepening personal relationships, which in turn are vital for success here. The length of any discussion is directly related to the fact that straight-forwardness is not valued, especially if it involves some uncomfortable truths. These should be avoided at all cost, sometimes bordering drollery.

Then there are dining manners. First I can hardly imagine any University where teacher, when he eventually shows up, doesn't mind students eating stenchy food, or for that matter eating in a first place. So there will be MacDonald's sets, pizzas, soups, whole chickens being brought to the lectures. It never cease to amaze me how relax people are here, and Chinese in general, with food consumption. It seems as if the atavistic urge to eat surpasses any social convention which by nature must be secondary to hunger. Slurping and belching habits are difficult to accept regardless of my numerous visits to China. My upbringing must have been rigid enough for me not being able to not to squeak at those sounds. I have managed to refrain from judgemental comments directed at the culprits and correcting those failing to admire the food in somewhat awkward manner and simply accepted that as an inevitable part of a dining experience here. Having said that I must admit that such a behaviour is not common and more widespread in Mainland China then here in Taiwan.

Another thing of a great potency to have my nerves racked is total lack of concern for fluent pedestrians movement. Often, for some reason, and this not being the height, it seems easier to jump over a person in front then bypass them or take them over. As if walking straight on the pavement is not something highly valued here. But even more annoying is the constant rush to be a few meters ahead, jump in front of somebody before the queue is established, because then no matter what, won position will not be ceded as the queue seems sanctimonious. Good example of that is boarding the tube or train. The second the train stops and the door opens the on-platform would-be passengers crowd the door without much concern for those inside. Them, the proper passengers, equally crowded inside, one on top of the another, are totally affixed with setting feet on the platform. And of course no matter how much would-bes want to get in the propers need to leave first – physics is merciless.

Finally there is a habit of repetition. Of course a repetition is a key to learning, but Chinese, and Taiwanese also, in fact sharing the same language, tend to repeat every thought or sentence, couple of times before moving on with the argument as if the listener is retarded. This situation becomes physically painful to neck muscles, especially at the lectures, due to constant head nodding motion, serving as non-verbal confirmation that the argument has indeed been understood and the notion at stake, explained properly, probably at the first, or surely no later then at the third attempt.
On the other hand for a foreigner willing to master Chinese this habit is a bliss, as it gives an actual chance to decipher what has been said.

The above list is by no means exquisite and likely, on some accounts, not fair either, as the annoyances may simply result from my personal lack of understanding of society's fabric – history, customs, traditions, etc. Nor I intend to offend my hosts and hope I managed to balance my opinions and criticism. But I am pretty sure that the above views, at least partly, are shared by others visitors to Taiwan.

A puff

When you decide to visit Poland I recommend and encourage you to pay a visit to my home city of Radom. Located in the Mazovian Plain, in central part of the country, it is a home to the biggest fruit orchards area in Europe. The city is situated conveniently hundred kilometres south of Warsaw, country's capital and the biggest city, and two hundred kilometres north of its former one, the place of magnificent architectural beauty and heritage – Krakow.

Radom has preserved medieval urban arrangement under city charter, unique in the country. For those interested in culture it has a rich offer ranging from the centrally located museum of Jacek Malczewski, famous XIX c. Polish painter of Symbolism style and that of Jan Kochanowski, one of the most renowned Polish poet of XVI c. Renaissance epoch, whose house has been preserved in a beautiful and picturesque village of Czarnolas (Blackwood).

Because Poland used to be culturally and religiously diverse country, the reminiscences of its former religious tolerance can be traced with ease in Radom. There is an unique opportunity to visit Orthodox church and a Jewish cemetery, as well as, of course, churches of Roman Catholic denomination. Probably the most spectacular of the latter is the Benedictine Church, just a short walk from the city's old town. This magnificent church, with spacious interior and stained glass windows, is adjacent to little park where monks used to grow vegetables.

The superb air quality due to little pollution and surrounding natural beauty serve the purpose of tourism perfectly. Because of that walking and bicycle tours are very popular and the nature trails are abundant.

Definitely not-to-be-missed is the Centre of Polish Sculpture in Oronsko (www.rzezba-oronsko.pl) – some fifteen kilometres southwards from Radom. Located in a breathtaking forest it houses specialists' workshops like metalworking (blacksmith works, milling, welding, sculpting tools), foundry (bronze models, furnaces and kiln), ceramic, stone cutting and woodworking. A stroll in the adjacent park, dotted with numerous sculptures and installations, will take you aback with its focal point - five-story high interactive installation of an ear created with hundreds of interlocking metal pipes which, once touched, transfer the sound upwards, creating various tones.

Museum of Rural Life in Radom (www.muzeum-radom.pl) will provide a glimpse into the past. Accessible conveniently by the city's public transport it is located in the tranquil broad-leaved forest on the city's outskirts. This heritage park boasts rich and rare collection of the traditional buildings that were dismantled at various original locations in Radom province and recreated at the present site, f therefore orming an unique combination of different architectural styles. One would be amazed with windmills, of which some are still fully equipped and, on request, can be explored form the inside, church with belfry and many manor buildings like manorial granary, hen house with dovecote, apiary, forge and many others.

Short drive from Radom there is a town called Kazimierz Dolny, a centre to Polish Bohemia and a architectural marvel in itself. It is popular destination for weekend breaks and short get-aways for families, the youth and the elderly alike. Town's central square, surrounded by gift shops selling folk handicraft and local artists' paintings and sculptures, is towered by a castle only a short, uphill hike away. From there, there is a breathtaking view of the town, nearby area famous for tobacco fields and biggest Polish river – Vistula. This is also where, on occasion, music concert take place. Kazimierz Dolny is a must in an itinerary of your visit in Poland.

City of Radom hosts biannual Air Show (next due 2013), the biggest such an event in Poland, where there is tens of air planes on display ranging from the early years of aviation all the way to state-of-art modern machines. The event is attended by hundred thousands of spectators from all over the world admiring air acrobatics of great complexity.

With cheerful and open to foreigners people, you will find yourself like at home with an ease. In the evening you will be glad to find vibrant music scene ranging from pop and reggae to rock and dubstep. Numerous clubs and bars offer a selection of styles and entertainment and you will be partying until early morning hours. To quench your thirst try locally brewed beer – Warka, named after the city where the brewery is located. Sampling local cuisine is also a must and you will be tasting mouthwatering pierogi (dumplings stuffed with meat, cabbage and mushrooms, quark – confusingly called Russian dumplings – or various fruits during spring and summer seasons) and a wide selection of delicious soups that Poland is famous for , as well as the bread that comes in numerous variations and tastes. However if you prefer to stick to Asian cuisine there is a great chance you will find it in Radom too, as there are Chinese and Vietnamese restaurants present.

Last but not least, it was rightly pointed to me, that one cannot miss kart racing (www.automobilklub.radom.pl). The track of such a quality is one of a few in Poland and compulsory for all seeking adrenaline boost.       

It is of the utmost difficulty to present this beautiful place in a short article like this and I am certain that you will not regret a minute spend there and you will be coming for more, as Radom is a perfect base for exploration of Poland, a jewel in Central Europe.

Raj

Na pierwszy rzut oka Centrum Sztuki Tradycyjnej (http://art.pcsc.com.tw) w Yilan, w północno-wschodniej części wyspy, jest ziemskim odpowiednikiem raju, do którego idą dobre kobiety po śmierci. Niezależnie jednak od płci i długości pobytu, wszyscy odwiedzają Bulwar Sztuki Ludowej, gdzie po obu stronach dwustumetrowej uliczki umieszczone są sklepiki oferujące na sprzedaż tradycyjne wyroby ludowe, a także gdzie można obejrzeć artystów pracujących w ich warsztatach. Większość pań podróżujących ze mną, spędziła tam cały ranek i większą część popołudnia, ale rzeczywiście jest w czym wybierać!
Poza mniej egzotycznymi sklepami ze szpargałami ze szkła – motywy zwierzęce, biżuteria, kalejdoskopy; szlachetnymi kamieniami i biżuterią; drewnem – wizytowniki, sztućce, talerzyki, przyciski do papieru; skórą – breloczki, portfele, wisiorki, zegary, torebki, wazy, portrety; są też punkty oferujące ciekawe i, na swój sposób, unikalne zbieracze kurzu. Największe wrażenie robi warsztat z produktami z tektury. Zadziwiające jak wiele można wykonać z tak, wydawałoby się, banalnego materiału. W sprzedaży są makiety domów, kinkiety, zegary, samoloty o parę generacji wyprzedzające, znane każdemu polskiemu dziecku, zabawki z papieru, a nawet części garderoby, jak czapki i torebki. Sprzedawczyni zapewnia, że te ostanie można prać w pralce, byleby ich nie wirować, ale ja obawiam się, że efekt byłby podobny, jak poddany takiemu procesowi kot z dowcipu.
Trochę dalej znajduje się sklep z zabawkami. Tutaj do nabycia są chińskie komplikadełka (parę metalowych elementów splątanych, na pierwszy rzut oka tak, że wydaje się, że nie da się ich rozłączyć), trójwymiarowe układanki, puzzle, zwierzęta i modele do sklejania. W innym miejscu jest dwupiętrowy sklep z rzeźbami z węgla i pracownia artysty wyglądająca jak laboratorium chemiczne. Dla własnego bezpieczeństwa finansowego lepiej nie wchodzić tam jednak z kartą kredytową, podobnie jak do pracowni złotnika, chociaż mrówki, modliszki i polujące żaby robią ogromne wrażenie. Nie mniej imponujące są ceny i same postacie wykonane z ciasta chlebowego, cudeńka wielkości od paru do parunastu centymetrów, ręcznie malowane, przedstawiające postacie historyczne, znaki zodiaku i bajkowych bohaterów.
Są tam oczywiście też rzemieślnicy wytwarzający tradycyjne smakołyki, głównie słodycze, i tradycyjne stroje, głównie damskie, bo na przykład męskie krawaty są tak pstrokate, że chyba nawet Chińczycy lubujący się w wielokolorowych i zbyt bogato zdobionych, jak na europejski gust, elementach, nosiliby je tylko na balu przebierańców. Ponieważ jedną z tradycyjnych sztuk chińskich jest kaligrafia, parę sklepów oferuje do niej akcesoria jak pędzelki, kałamarze na tusz, podkładki czy wzorniki pisma chińskiego.
W wielu warsztatach można spróbować własnych sił, gdzie pod okiem mistrza, odwiedzający przekonują się, że na pozór banalne wyroby, wymagają wiele sprawności i cierpliwości. Niestety większość sklepów nie pozwala fotografować ani swoich wyrobów, ani procesu ich tworzenia.
Nie sposób podczas parogodzinnej wizyty skorzystać ze wszystkich oferowanych w Centrum atrakcji. Poza wspomnianym Bulwarem odwiedzić można teatr i sale muzyczne, w których wystawiane są tradycyjne sztuki i odbywają się pokazy tańców, zarówno chińskich, jak i z innych krajów azjatyckich, głównie Japonii i Korei. Na terenie centrum znajdują się także pawilony poświęcone historii Tajwanu, te jednak opisuję w artykule pod tytułem „Dziesiąty Października Setnego roku”.
Jeżeli obraz Centrum, wyłaniający się z mojego opisu, nie jest dla mężczyzn urzekający, to myślę, że błędnie odczytują oni moje intencje. Po pierwsze dlatego, że jest to miejsce, gdzie pewnie nawet uczuleni na kulturę, znajdą do obejrzenia coś ciekawego, a w każdym razie coś czego wcześniej nie widzieli i co ich zainteresuje. Po drugie dlatego, że dla większości mężczyzn raj jest tam gdzie są kobiety, a te najprawdopodobniej będą w swoim raju robiły zakupy.

Kłamstwo

Według badań TNS OBOP, opublikowanych na portalu onet.pl (Największe grzechy Polaków – zawodowe i prywatne), 78% Polaków uważa kłamstwo, za największy polski grzech. O ile prawdomówność to moralnie poprawna postawa, o tyle jej zbyt częste praktykowanie może spowodować wiele kłopotów, szczególnie osobom przebywającym za granicą. Niezależnie od długości pobytu poza krajem, czy kierunkiem podróży, wyjeżdżający od razu zaczyna dostrzegać odmienności i to zarówno te korzystne, jak i te na minus. Powstrzymywanie się od wyrażania negatywnych komentarzy jest oznaką dobrego wychowania i szacunku dla innego kraju. Sprawa nieco się komplikuje, kiedy pytani mamy wyrazić opinie na jakiś temat. Z reguły i w tym wypadku odrobina taktu wystarczy aby sformułować wypowiedz tak, żeby nie była ona kłamstwem, jeżeli miałaby być krytyczna, a jednocześnie nie uraziła pytającego. Żeby posłużyć się przykładem przywołam typową sytuację. W każdym kraju jego mieszkańcy prędzej, czy później zapytają co turysta myśli o ich narodowej kuchni. Będzie to najprawdopodobniej prędzej, bo większość narodów świata odczuwa konieczność potwierdzenia u przedstawicieli reszty świata, że to, co, w końcu codziennie, spożywają, jest smaczne i zdrowe, i w ogóle pycha, że palce lizać. Istnieje jednak duże prawdopodobieństwo, że potrawa nie będzie dla nas aż tak bardzo „palce lizać”, ponieważ także i my podlegamy wspomnianej wcześniej potrzebie afirmacji własnego menu przez obcych. I nawet gdyby polskie jedzenie było niezjadliwie, to musielibyśmy się do niego przyzwyczaić i wyrobić w sobie określone smaki, a ponadto dysonans poznawczy nie pozwoliłby całemu narodowi się do tego przyznać. Dlatego starając się utrzymać zasady savoir-vivre prawidłową odpowiedzią będzie stwierdzenie, że prażone tajskie mrówki to potrawa ciekawa, półkilogramowy, amerykański burger pożywny, a garnek ryżu sycący. Jak widać z przytoczonego przykładu, przy pytaniach otwartych, problemem jest nasza kreatywność, niestety przy zamkniętych typu: „Smakuje ci?” rodzi się problem natury moralnej. I to nie tylko w kwestii czy powiedzieć prawdę jeśli nie smakuje, ale także wtedy kiedy potrawa naprawdę smakuje. Niedorzeczność? Nie do końca. Nawet jeśli dany posiłek istotnie jest smaczny, jak na przykład ryż z sosem sojowym, to po, powiedzmy, jego pięćdziesiątym spożyciu, straci on znacznie na swoim uroku, a gospodarz podczas następnego posiłku z nami, może nie zrozumieć z jakiego powodu nie możemy patrzeć na ryż, a na myśl o sosie sojowym dostajemy nudności. Dlatego jeśli nam smakuje, bezpieczniej zaznaczyć, że mimo, iż normalnie byśmy tego nie wybrali, to jednak to co znika z talerza, względnie miski, istotnie jest smaczne. Jeżeli natomiast posiłek nie smakuje, to stoję na stanowisku, że trzeba łgać, tylko z głową. Stwierdzenie, że posiłek jest pyszny, w połączeniu ze skwaszoną miną i odruchem wymiotnym przekaże dwie ważne wiadomości – po pierwsze, że nie chcemy urazić gospodarza jedząc coś co nam wyraźnie nie smakuje, a okłamując go dla jego przyjemności, robimy to wbrew naszym przekonaniom moralnym, a po drugie, że danie mogłoby równie dobrze zamiast na stole, od razu wylądować w toalecie. Ponieważ tak naprawdę ludzie nie chcą słuchać prawdy i wolą być okłamywani, bo ta jest niewygodna, a często jej powiedzenie będzie uznane za bezczelność i brak dobrego wychowania, a nie za nienaganną postawę moralną. Tego czego ludzie nie lubią w kłamstwie, to sytuacja, w której nie mogą udawać, bez obrazy własnej inteligencji, że słyszą prawdę, a mówiący ma korzyść z kłamania. Nie będę się upierał, że nie jest to naciągana teoria, bo raczej nie wypełnia wszystkich sytuacji kiedy oburzamy się na kłamstwo, ale na pewno odpowiada sporej część takich przypadków.
Jakby tego było mało, prawda w połączeniu z krytyką, niemal niezależnie od kraju, wyzwala w mieszkańcach tego kraju jeszcze większą fale krytyki pod adresem kraju turysty, który postąpił na tyle nieroztropnie, żeby mówić niewygodną prawdę i to jeszcze nie pytany. To co działa na poziomie jednostek – jesteś głupi, a ty jeszcze głupszy! - odnosi się również do narodów, ponieważ krytyka jednostki przez obcokrajowca sprawia, że jednostka ta czuje się w obowiązku bronić honoru całego narodu, krytykując już nie winowajcę, ale cały jego kraj. Głupie to jest strasznie, ale ponieważ tak właśnie jest, jedynym sposobem przekonania Tajwańczyka, że jazda pod prąd jest nierozsądna (czytaj głupia i niebezpieczna), to powiedzieć, że w Polsce niektórzy, czasami przechodzą na czerwonym świetle, co także jest nierozsądne (w tym kontekście czytaj po prostu nierozsądne). Tylko wtedy istnieje niewielka szansa, że zrozumie on, że krytyka przyzwyczajeń kierowców w jego kraju nie wynika z mojej złośliwości, ale jest przejawem uczciwości pasażera siedzącego na tylnym siedzeniu skutera.
Jeżeli jednak, drogi czytelniku, po przeczytaniu powyższego, uparcie twierdzisz, że należysz do grupy ponad ¾ Polaków, dla których największym przewinieniem jest kłamstwo, pomyśl o tym, kiedy twój przyjaciel zapyta Cię, czy uważasz, że jego paskudny potomek jest śliczny.

Uniwersytet

Na Tajwanie, podobnie jak w wielu krajach Azji, system edukacji wyższej wzorowany jest na systemie amerykańskim.
Po pierwsze, oznacza to, że rok akademicki zaczyna się we wrześniu, a studenci mają możliwość wyboru przedmiotów, w systemie informatycznym, które, poza obowiązkowymi, chcą realizować w danym semestrze. Przez kolejne dwa miesiące, a przed egzaminami połówkowymi (tzw. mid-terms), mamy możliwość zrezygnować z części przedmiotów, utrzymując jednak minimum punktowe, tj. 15 punktów kredytowych na semestr. Punkty te odpowiadają, w przybliżeniu, europejskiemu systemowi ECTS, każdy punkt z danego przedmiotu to jedna godzina wykładów w semestrze, czyli w ciągu osiemnastu tygodni.
Po drugie, wykłady, dla polskiego studenta, wydaja się łatwe, ponieważ nacisk kładziony jest na wyrobienie prawidłowego rozumowania i zdolności szukania informacji, a nie na zapamiętywaniu wielu faktów i danych.
Na uniwersytecie wykładają głownie wykładowcy tajwańscy – rachunkowość, matematyka, ekonomia, ale także i zagraniczni, głownie z Kanady i Nowej Zelandii – wprowadzenie do psychologii, korespondencja handlowa.
Sam kampus położony jest dwadzieścia minut jazdy autobusem od centrum miasta Taoyuan. Na jego terenie umieszczone są akademiki – osobne dla miejscowych i zagranicznych studentów, z podziałem na piętra żeńskie i męskie. Każdy pokój dla dwóch osób, z łazienką i prysznicem, wyposażony jest w piętrowe łóżko, telewizor, lodówkę i klimatyzację. Na korytarzach znajdują się dozowniki z zimną i gorącą wodą. O ile toalety w pokojach wyposażone są w znany nam sedes, o tyle w miejscach publicznych, jak na przykład na kampusie, zamiast niego jest miejsce do kucania, co niewątpliwe znacząco podnosi jego higieniczność.
Po przyjeździe każdy student, po otrzymaniu dokumentu potwierdzającego udział w zajęciach, zobowiązany jest ubiegać się, w biurze imigracyjnym, o kartę pobytu. Pomoc w wypełnieniu niezbędnych dokumentów i wizytę we wspomnianym biurze , oferowana jest przez biuro ds. studentów zagranicznych. Następnie otrzymuje się kartę studenta, która umożliwia korzystanie z biblioteki, sal gimnastycznych (koszykówka, siatkówka, tenis, baseball i szalenie popularny badminton), a także służy do otwarcia drzwi do sal wykładowych, ułatwiając tym samym wykładowcom prowadzącym zajęcia, sprawdzanie listy obecności. Do nauki języka chińskiego wykorzystywana jest szeroka gama pomocy naukowych – programy komputerowe, strony internetowe, filmy instruktażowe na kanale youtube.com, filmy i bajki, i oczywiście podręczniki.
Sale wykładowe wyposażone są w multimedialne rzutniki i dostęp do internetu, a także wszechobecną klimatyzację. Wykłady trwają dwie lub trzy godziny, z dziesięciominutową przerwą co pięćdziesiąt minut.
W podziemiach znajdują się księgarnia, sklep, parking oraz wiele restauracyjek serwujących lokalne i zachodnie dania. Chleba niestety nie stwierdzono, a nie mówiącym po chińsku pozostaje zamawianie dań z obrazka – o ile te akurat są, na chybił trafił lub głodowanie.

Prawo czyli obowiązek

Mimo gorączki i kaszlu, głosowałem, czyli skorzystałem z mojego prawa, które jednak równocześnie jest obywatelskim obowiązkiem. Fascynuje mnie ta dziwna konstrukcja, która z jednej strony daje swobodę wyboru, a z drugiej nakłada powinność wobec reszty obywateli, nie na poziomie prawa, lecz raczej w sferze odpowiedzialności społecznej, może nawet moralnej.
Pobyt za granicą utrudnia jednak korzystanie z tego prawa, więc może także i obowiązek jest mniejszy? Wyjeżdżając z Radomia otrzymałem, w Urzędzie Miasta, zaświadczenie o prawie do głosowania. Ponieważ chwile potem wymeldowałem się ze stałego miejsca zamieszkania, wzbudziłem podejrzenie urzędniczki o próbę wyłudzenia głosu. Wytłumaczono mi, że taka operacja umożliwia głosowanie dwa razy. Śmiem twierdzić, że przy odrobinie uporu nawet więcej razy. Każda obwodowa komisja wyborcza ma ustawowy obowiązek honorować zaświadczenia o prawie do głosowania i wydać wyborcy kartę. Ten jednak otrzymawszy rzeczone zaświadczenie może zameldować się w innym mieście i tam zostać dopisany do listy wyborców, a tym samym być uprawnionym do głosowania w danym okręgu wyborczym. Operację można powtórzyć parokrotnie bo zaświadczenia nie są przetwarzanie elektronicznie, a jedynie w formie dziewiętnastowiecznego wpisu do zeszytu. Może jednak trudności wynikające z faktu głosowania za granicą – podróż do ambasady, konsulatu lub, jak w przypadku Tajwanu, Warszawskiego Biura Handlowego w Taipei, uzyskanie, przed wyjazdem, wspomnianego zaświadczenia lub wpisu na listę wyborców w danym kraju – powinny być bilansowane możliwością wielokrotnego głosowania? Rzadko zdajemy sobie sprawę z faktu, że 20% Polaków żyje poza granicami kraju, a uważam, (wiadomo – punkt widzenia zależy od punktu siedzenia) że powinni oni mieć identyczne możliwości głosowania i wpływania na wynik wyborów, jak ci, mieszkający w kraju. Polakiem, według prawa, zostaje się przez fakt narodzin na terenie RP, a miejsce zamieszkania tego faktu nie zmienia.
Niestety w tym roku głosowałem tylko raz, chociaż to i tak pewnie o jeden raz więcej niż ponad polowa uprawnionych. Jeżeli jest to skorzystanie z prawa to nic mi do tego, ze inni nie głosują; jeżeli obowiązek to nic innym do tego jak ja głosowałem. W procesie wyborczym zawsze wszyscy twierdzą, że reszta, czyli de facto też wszyscy, głosują źle, bo nie tak jak oni. Niezależnie od tego wszyscy głosujący nie powinni mieć za złe niegłosującym braku spełnienia obowiązku, (do skorzystania ze swojego prawa nikogo zmusić nie można) bo właśnie ta bierność relatywnie zwiększa wartość głosu spełniających obowiązek.
Ja natomiast chciałbym jutro obudzić się bez gorączki, a w następnych wyborach głosować przez internet.