Manila II

Powodem zostania w Manili na parę dni było spotkanie ze znajomymi, ale przyznam, że nie doceniłem rozmiaru tego miasta, a korków w nim, w szczególności. Po pierwszym dniu spędzonym w ciasnym autobusie, za wymiotującym dzieciakiem i po obejrzeniu tam większości nowości filmowych wchodzących na ekrany kin w nadchodzącym roku, jak zwykle miałem dość metropolii. Tym samym Manila dołączyła do długiej listy stolic, w których co prawda byłem, ale których nie znam i prawdę powiedziawszy, nie bardzo mam ochotę poznać. Decyzję o opuszczeniu Manili podjąłem o tyle łatwiej i bezboleśnie, że hostel nawiedził szwajcarski anioł, który będąc we wczesnym stadium dorosłości i pierwszy raz na tym marnym azjatyckim padole, jak kania dżdżu potrzebował przewodnika. Faceci to świnie, powiedziałem kiedyś, ale wieprzowina jest bardzo smaczna, więc zaoferowałem swoja wiedzę i opiekę w drodze na wyspę Boracay, a na dokładkę zaawansowany kurs nurkowania w konkurencyjnej cenie. Czego nie wiedziałem, albo dokładniej czego nie chciałem sobie uświadomić, wziąłem też na siebie odpowiedzialność za los dziewanny. Może jednak faceci to krowy albo barany?

Święta Bożego Narodzenia zbliżały się milowym krokami i nawet tanie loty były za drogie więc zdecydowałem, że popłyniemy promem. Drobna uwaga - pary mają, w nielubianym przeze mnie, zwyczaju odnosić się do każdej czynności w liczbie mnogiej - bolała nas głowa, swędziały nas plecy itd., i mimo, że w żadnym razie nie jest moja intencją sugerowanie, że się sparowałem, kolejne dziesiąt godzin to rzeczywiście my, a nie ja.

Prom przewoźnika o nazwie Morreta Shipping odpływał według rozkładu w niedziele, o czternastej, z przystani ósmej. Taksówkarz dowiózł nas do przystani dziewiątej, gdzie usłużny ochroniarz poinformował nas, że prom odpływa z przystani dwunastej. Tam oczywiście okazało się, że istotnie odpływa, ale z czternastej, ale w połowie drogi zmysły, tym razem tylko moje, wyostrzyły się na tyle, że przestałem zwracać uwagę na anioła, a coraz wnikliwiej zacząłem obserwować otoczenie. Podróżując w grupie, nawet tak niewielkiej jak dwuosobowa, zauważa się mniej i nie tak intensywnie jak będąc samemu. W tym momencie nie miałem jednak wątpliwości, że usłużni wysyłają nas swoimi radami głębiej w dzielnice Tondo. Znam to uczucie slumsów aż za dobrze, z Quito, stolicy Ekwadoru czy Bogoty, stolicy Kolumbii. Jeśli slumsy są w porcie, a niemal zawsze tam właśnie się znajdują jeśli miasto leży nad morzem, to jest to miejsce po prostu bardzo niebezpieczne. Uczucia z Toldo, jakby kopiowane przez kalkę, odpowiadały tym z Guayaquil, w Ekwadorze, gdzie parę lat temu próbowałem złapać darmowy transport na Galapagos. Te same napięte twarze, ściągnięte brwi, świdrujące spojrzenia liczące wartość dobytku na mnie i organów we mnie, wybrzuszenia za paskiem pod koszulą, złote zęby. Jeden z przewoźników odpływa z przystani czternastej w środku nocy, a na stronie internetowej widnieje ostrzeżenie, że jest to miejsce na tyle niebezpieczne dla lokalnych turystów, że przewoźnik odradza korzystanie ze swoich usług i uprzejmie prosi zęby zagraniczni turyści nawet nie rozważali tej opcji podroży.

Dobre pięćdziesiąt kilogramów bagażu,anioł-nielot, brak wsparcia lotnictwa. Miejsce, gdzie nawet ochrona i policja są częścią bagna, inaczej już by ich nie było. Zawrócić na pięcie i biec ile sił w nogach, tylko jak bardzo uda się wyprzedzić nabój? Mózgiem operacji Biali!! wydawał się być rikszarz, który od pół godziny krążył wokół nas. Poczęstowawszy go papierosem, spytałem ile za kurs do przystani osiemnastej, z której odpływa nasz prom. Nawet nie mrugnął na perspektywę kursu w sam głąb slumsów Toldo, ani na fakt, że numer przystani był zawyżony o jedynkę przed ósemką. Upewniwszy się, ze mamy do czynienia z prawdziwym autochtonem tej dzielnicy odetchnąłem z niejaką ulgą. Bez mrugnięcia, tym razem z naszej strony, przystaliśmy na horrendalną cenę za kurs. Sęp uśpiony łatwo zapowiadającym się zarobkiem, szczerzył szczerbate uzębienie, podczas kiedy ja, w poszukiwaniu portfela, energicznie wypakowywałem wszystko, gazety, książki,garderobę, ze swojej torby. Wywróciwszy torbę do góry dnem zmazałem mu tryumfalny rechot z brudnej twarzy oznajmiając, że bogactwo portfela zostało z nim w hotelu i niestety musimy wrócić. Na piechotę.

Przy przystani ósmej rzuciliśmy bagaż pod bramę po czym urbi et orbi oznajmiłem, że to właśnie są nasze bagaże, a my idziemy do mordowni naprzeciw na strawę. Anioł już nie przerażony, teraz palił się ze wstydu, ale zagrywka poskutkowała. Nie miałem żadnej gwarancji, ani nawet złudzeń, że dwadzieścia metrów od bramy ktoś się do nas nie przyczepi, a zostawiając bagaże na oczach wszystkich współpasażerów miałem pewność, że nikt ich nie będzie w stanie ruszyć bez wiedzy paru set osób. Żadne z nas nie miało jednak na tyle odwagi, żeby zjeść coś co było serwowane zza krat garkuchni, po części dlatego, ze speluna była tak odrażająca, że mieliśmy wątpliwości czy osad na butelkach od piwa nie jest niebezpieczny dla życia, a po części dlatego, że do jedzenia było właśnie tylko coś i nie było to jedzenie. Przez dwie godziny tam spędzone towarzyszył nam zakapiorowato wyglądający ochroniarz portowy z półautomatyczną bronią w ciągłym pogotowiu.


O zachodzie słońca prom odcumował, obierając kierunek na port Kalibo, w prowincji Aklan.

Część pierwsza...  

1 komentarz: