Opuszczajac Gruzje
(spisane w roznych srodkach transportu w Turcji)
Po poludniu nastepnego dnia udalismy sie po wizy, ale ze te nie sa wydawane w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, z ktorego przyszlo pozwolenie na wjazd, ale w Urzedzie Repatryjacji, wiec to tam czekalismy na koniec przerwy obiadowej. Leczac niedobitki kaca, zastawialismy sie ilu repatryjantow obsluguje taki urzad, bo nijak nie moglismy dosc skad oni mieliby wracac. W koncu, od reki, dotalismy najprawdziwsze wizy z hologramem - moja wiza tygodniowa kosztowala czterysta rubli, Kuby miesieczna - siedemset.
Tego dnia postanowilismy obejrzec, podobno, najlepsza plaze w Sochi. Wejscie, do majacego czasy swojej swietnosci jakies czterdziesci lat temu sanatorium, zdobi mozaika Lenina. Park i budynki, oddzielone brama ze straznikiem vel. cieciem, robily naprawde przyjemne wrazenie, do tego stopnia, ze ani szkielet teatru ani posterunek wojskowy przy samej plazy, nie zakucaly idyllicznej atmosfery tego miejsca. Jednak sama plaza juz tak dobrego wrazenia nie robila. Metalowe szkielety, ktore kiedys wspieraly nadmorskie budowle, korodowane morska woda, zapomniane przez ludzi, niszczaly pod ciezarem uplywajacego czasu. Tam gdzie w wielu nadmorskich miejscowosciach na calym swiecie ktos sprzedawalby pamiatki, ktos inny lody dla gawiedzi ochlody, gdzie bylyby szkoly sportow wodnych i wypozyczalnie sprzetu, tutaj lezala dziurawa lodka i pare parasoli wbitych w kamienista plaze. Najwyrazniej to wytarczy rosyjskiemu turyscie, bo innych tu raczej nie ma.
Abchazi maja swoj jezyk, dumnie zdobiacy urzedy, sklepy i ulice. Ale powszechnie slychac jedynie jezyk rosyjski. I mimo, ze miejscowi argumentuja, ze z Gruzja im nie po drodze, bo tam jest inny jezyk, to nie spotkalem zadnego, ktory by mowil plynnie po abchasku.
Poniewaz w sobote banki w Abchazji sa zamkniete, a pieniadze mozna jedynie tam wymienic, postanowilem pozwiedzac miasto. Cala metropolie obszedlem w dwie godziny z okladem, poswiecajac wiekszosc czasu na eksploracje ruin dawnego parlamentu. W gmachu kolosie, jak na radzieckie standardy architektoniczne przystalo, nie ostalo sie zadne okno i tylko sporadycznie straszyla framuga. Caly budynek zostal zamieniony w lump meline. Na nizszych kondygnacjach walaly sie sterty smieci, puste butelki po piwie i innych trunkach, zuzyte strzykawki. Na wyzszych pietrach drzewa zapuscily korzenie i rosly na wysokosc dwoch pieter. Wiekszosc metalowych elementow, poza sejfem na parterze, zostaly wymontowane i pewnie juz dawno znalazly droge na miejscowe zlomowisko. Gdzieniegdzie zostaly tylko zardzewiale elementy instalacji gazowej. Nawet wiekszosc plytek w ubikacjach padla lupem kolekcjonerow. Na szczycie ciagle powiewa poszarpana flaga republiki, ale z cokolu przed gmachem zniknal pomnik. Polozony centralnie spalony szkielet gorowal nad krajobrazem miasta, bedac przypuszczalnie jego najwyzszym budynkiem.
W niedzielny poranek, spakowawszy wszystkie manatki, okolo szostej trzydziesci wyszedlem zlapac okazje do Trabzonu. Najpierw jednak musialem wydostac sie z Sochi. Poniewaz po zejsciu ze wzgorza armenskiego bylem wlasciwie na trasie wylotowej postanowilem sprobowac od razu. Wiadomomym jest, dla kazdego stopowicza, ze czym lepszy samochod tym mniejsza szansa na podwozke, a w Abchazji niemal kazdy jezdzi meredesem. A przynajmniej kazdy by chcial. Nie przesadze twierdzac, ze trzy czwarte miajajacych mnie pojazdow to byly wlasnie mercedesy. W wiekszosci zdezelowane i zachowujace swoj ksztal glownie dzieki grubej wartwie rdzy, ale jednak mercedesy. Zatrzymalem w koncu jakis autobus i mimo, ze jechal w przeciwnym kierunku, to kierowca poinformowal mnie, ze oczywiscie mnie podwiezie - jak tylko bedzie wracal. Po dwoch godzinach i przejsciu paru kilometrow zatrzymal sie sprzedawca owocow. Nie jechal oczywiscie mercedesem, ale wypytawszy mnie o ich ceny w Polsce i zdziwiony, ze nie posiadam tak podstawowych informacji gospodarczych, stracil zainteresowanie moja osoba. Podroz przebiegala slamazarnie bo Daur, w kazdym przydroznym straganie, probowal sprzedac pare skrzynek bananow, ogorkow i pomidorow. Kiedy w koncu udalo mu sie dokonac tranzakcji, skrupulatnie zanotowal naleznosc w wysluzonym zeszycie w kratke i szczesliwy wysadzil mnie na pierwszej milicyjnej blokadzie.
To ulatwilo mi znaczaco podroz, bo ciekawosc milicjantow moja osoba zakonczyla sie tak szybko jak sie zaczela i w koncu bezpardonowo kazali jednemu kierowcy zawiesc mnie do nastepnej blokady. Tak sobie jechalem od blokady do blokady i do dopiero gdzies w okolicach Oczimcziri dogonil mnie autobus do Gali. Ten sam, na ktory mialem czekac w Sochi, wiec kierowca zarzyczyl sobie pelnej kwoty piedziesieciu rubli za przejazd do Gali mimo, ze wiekszosc trasy juz pokonalem. W autobusie do granicy dosiadl sie do mnie niejaki Demur i niemalze zmusil do wziecia swojego numeru telefonu. Towarzyszyl mi zreszta az do Zugdidi, ale poniewaz zgubilem go przy kontroli paszportowej, udalo mi sie nagrac zasieki i teren pograniczny. Tak sie rozochocilem tym nagrywaniem, ze nagralem tez posterunek po stronie gruzinskiej, a nawet samych policjantow, bezpardonowo podstawiajac im kamere pod nos. Mialem sporo szczescia, ze trafilem na wybitne jednostki, ktore przyjely za dobra monete wytlumaczenie, ze licznik w kamerze pokazuje godzine. Bylo okolo dwudziestej siodmej.
Kolejne trzy godziny krecilem sie po Zugdidi probujac znalezc odpowiednia droge do Batumi. W koncu dalem sie przekonac, ze moja mapa z internetu jest do niczego i zgodzilem sie na podwozke gdziekolwiek. Potem poszlo jak z platka. Po poltorej godzinie znalazlem sie w Kobuleti, ktore jest typowo odrazajaca, przynajmniej w sezonie, nadmorska miejscowoscia, pelna polskich turystow i ryb smazonych w starym tluszczu.
Marszrutka do Batumi, a stamtad druga, dostalem sie do Sarpi - na przejscie graniczne z Turcja. W tym miejscu kazdy kraj podkresla jak moze swoja panstwowosc i wiare eksponujac na prominentych miejscach odpowiednio ogromne flagi i kosciol z meczetem. Obraz jest jednak nader interesujacy, bo przejscie wcisniete jest miedzy urwisko z jednej strony i bezkres morza z drugiej, co na malej powierzchni, uwypukla roznorodnosc swiatow, ktore oddziela.
Na samym przejsciu setki ludzi pchaly sie niemilosiernie, chyba tylko po to zeby byc pierwszym w strefie wolnoclowej, bo po niej tlum nagle zniknal. Tureccy pogranicznicy tak byli zajeci rozmowa i tak nia rozradowani, ze nawet nie kazali mi wykupic wizy, tylko od razu dostalem pieczatke wjazdowa. Z kolei celnicy nie mogli sie nadziwic, ze nie przemycam zadnych papierosow, co wydalo sie byc zajeciem praktykowanym przez wszystkich z tlumu, ktory jeszcze pare minut temu napieral jak dzike bestie na arenie, a teraz potulnie i glupkowato usmiechal sie do celnikow kiprujacych niezliczone paczki fajek z wymyslnych kieszeni garderoby. Sprawiedliwie i demokratycznie zarowno z garderoby damskiej, meskiej jak i dzieciecej.